Ciała zdruzgotane, ciała oporne. Отсутствует
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciała zdruzgotane, ciała oporne - Отсутствует страница 11
Takie ciało to ciało w permanentnej agonii. Jak mówi Wat wprost w wierszu Kaligrafie: „Śmierć jest nieustanna, nie-ostateczna”. Agonia jest nieustanna, czas zamarł, ale historia wciąż nie chce przeminąć. Agonia nie jest już zatem sprawą czasu i wewnętrzności, lecz także i ją należy postrzegać na sposób przestrzenny. Oto początek wiersza Czymże jest? Czymże?:
Agonia nie jest śmiercią ani nie jest życiem.
Więc czym jest, czym? Ha! to powiedzieć trudno.
Ma własne terytorium śród granic nie strzeżonych
(sto razy przebiegałem je w bandzie przemytników,
w krzykliwej ich hałastrze, śród twarzy kolorowych,
na których mży pochodnia miedzianie i sino).
Ma własne panoramy i szczyty w wiecznych śniegach,
skąd widać mórz gorących lawę i okręty.
Jeśli tak, to terytorialny charakter ma tym bardziej samo ludzkie ciało, pofałdowana powierzchnia cierpienia. Nie dziwimy się zatem, gdy w wierszu Ze wspomnień wygnańca w Iranie Wat – bawiąc się angielsko-francuską hybrydą językową, której pstrokatość imituje może wielobarwny charakter opisywanej przestrzeni – pisze:
Anglicy nazywają platan a tree of map
Z powodu kory.
Słusznie więc byłoby nazwać ciało człowiecze: a chair of map.
Jak odcieniają się plamy na obrzmiałym ciele –
Fiolety, zielenie, żółtości – mnogość odcieni aż do czerni.
Od tego obrazu niedaleko już do wizji „centkowanego cieniami”, „białego ciała” dezertera z wiersza Pobojowisko, którą powyżej wskazywałem jako potencjalny łącznik między amfiboliczną, wieczno-jesienną przestrzenią Ody I a światem Ody III. Gdy bataliony odeszły, rozprzestrzenniony dezerter, poplamione ciało-mapa, unosi się na powierzchni wody. Dezerter jest, właściwie na swoje szczęście, trupem, choć pyszna, wieczna jesień wciąż budzi z martwych przegrane jesienie naszego życia. Martwy nie jest jednak Prospero z Ody I – ten trwa w owym trzecim stanie między życiem a śmiercią – lecz dopiero Oda III mówi otwarcie o jego ciele, które jest też zarazem ciałem wyświeconego Jonasza z Ody II. To właśnie ciało, sama skóra, zamieszkuje amfiboliczną przyrodę i pustynne miasto, gdzie ostała się już tylko przestrzeń. Przynajmniej taki jest związek uniwersum Wata z Benjaminowską wizją przyrododziejów, że kategorię tę definiował Benjamin jako „sekularyzację czasu w przestrzeni”14, rozsunięcie linearnego czasu, który rozsypuje się w przestrzeń i za diabła nie chce iść naprzód, ani zgodnie z teologicznymi schematami dziejów zbawienia, ani zgodnie z jakąś świecką wielką narracją. Jak pisze Wat w ostatniej strofie wiersza 1905–1920–1965:
To sen między nas wpadł i zmiecie nas wichura.
To liście jesieni, ona trwa tu wiecznie.
Der Raum soll beharren, wenn die Zeit ist tot.
I wszystko nam się dzieje przeważnie równolegle.
Ten opis związków przestrzenności i cielesności w uniwersum Wata – zarówno w młodzieńczo-triumfalnej odsłonie, jak i w odsłonie jesienno-agonalnej – pozostaje wszakże niepełny, jeśli nie powiążemy go z wymiarem językowym. Gdy idzie o tę pierwszą, młodzieńczą odsłonę, związek taki kreślą wersy czternasty, piętnasty i szesnasty Ody III. Spójrzmy na nie uważniej:
W skórze, krótko mówiąc, była moja radość. I chwała moja, kiedy posępny mózg poił mnie cjankami, nieskuteczny;
kiedy, próżny, obiecywałem sobie, że mądrość wyszurgam z więziennej celi czaszki i rozpowszechnię ją po całym nieskończonym choć tak ograniczonym obszarze skóry, gaia scienza;
kiedy, głupi, czyniłem mowę moją konsubstancjonalną skórze, by nie wyrzekła nic innego jak „tiu-tiu-tiu-tiam-tiam-tium”.
Nie jest tajemnicą, że passus ten stanowi komentarz do Piecyka, który zjawia się tu pod postacią niedokładnego autocytatu. Rzecz istotna, owo przytoczenie pochodzi z tego właśnie fragmentu, w którym młody Wat ogłaszał się carem przestrzeni. Warto zatem teraz przywołać ten szalony fragment w całości:
Ogłosiłem się carem przestrzeni, wrogiem wnętrza i czasu. Posiadłszy radosną wiedzę maski, pałałem cudowną żądzą: uprzestrzennić się! Lecz pewnego razu przeraziła mnie bezdenna szpara, którą ujrzałem tuż za powierzchnią nosa, gdym nań patrzył prawym okiem. Przeklęta szpara, przeklęte principium individuationis, jak żółty kaftan mnie przeraża, trapi, chłoszcze, skręca, paraliżuje. Skąd wziąć moc, by je przestąpić! Skąd! Odtąd trwałem osłupiały jak niebo, wpatrzony w blady płomyk świecy, palącej się w lustrze u dołu w lewym kącie. Tylko fantasmagorje księżyców budziły mnie z odrętwienia: marszcząc i kurcząc niemożliwie twarz w popielatej poświecie, schyloną z lewej strony i podnosząc prawe ramię i prawy paluszek; ot tak, i lewy paluszek nieco niżej zginając prawe kolano: ot tak! drepczę i kwiczę: tim tiu tju tua tm tru tia tiam tiamtiom tium tiu tium tium.
Zgodnie z autokomentarzem zawartym w przytoczonych wersach Ody III projekt Piecyka miałby zasadzać się na uczynieniu mowy „konsubstancjonalną” ze skórą. Wypowiadając wojnę czasowi i wewnętrzności, uwalniając się z więzienia własnego mózgu, młody Wat miałby rozprzestrzenić po nieskończonym, choć ograniczonym obszarze skóry swą „mądrość”, ucieleśniając tym samym Nietzscheańską wiedzę radosną. Warto zwrócić uwagę, że – choć nie widać tego raczej w owych wersach Ody III – przytoczony passus z Piecyka, a także wiele innych fragmentów tego poematu, na czele z przywołaną na samym początku konkluzją całego utworu, odsłaniają mroczną stronę owego radosnego, triumfalnego przedsięwzięcia. Ciemna „szpara”, która ukazuje się za powierzchnią nosa – a także zapewne analogiczna „szpara” z finału Piecyka – to znamię zasady indywiduacji, znamię tego, że nie możemy spojrzeć na siebie w całości, że tkwimy w swej ukształtowanej formie. Jako tak-a-nie-inaczej ukształtowani, z pewnym punktem widzenia i stabilną jednostkowością – pospolite umysły w pospolitych ciałach – władamy nudnym językiem codziennym, którym opisujemy świat i za pomocą którego wyrażamy swe nudne poglądy o rzeczywistości. Zgodnie jednak z mottem do Piecyka zaczerpniętym ze Złotej legendy, należy zostawić rechotanie żabom i ruszyć ku logice, która nie lęka się „ergo śmierci”. I rzeczywiście: szaleńczą gonitwę słów i obrazów wypełniających Piecyk przenika poczucie bliskości kresu, nieustanne przeczucie śmierci („Słowiki śpiewają mi na śmierć. Ślepa Solveiga i także pawie”). Jak się zdaje, po to, by uwolnić słowa, trzeba wpuścić śmierć, podważyć stabilność nudnego ja i opowiedzieć się przeciw pospolitej zasadzie ujednostkowienia. Nie oznacza to jednak bynajmniej dążenia do ponadjednostkowej nirwany. Idzie raczej o uwolnienie ciała spod suwerennej, stabilizującej władzy umysłu, który stawiając wyłącznie na referencjalną funkcję mowy, chce gadać tylko o zwyczajnych przedmiotach solidnie ukonstytuowanego świata. Gdy wypowiada się posłuszeństwo tej suwerennej władzy, samo ciało ulega odkształceniu, nie wiemy już bowiem, czy mózg i kształt nasz jest „bryłą czy pozapłaszczyzną płaską”, ciało wije
14
Zob. W. Benjamin,