Ciała zdruzgotane, ciała oporne. Отсутствует

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ciała zdruzgotane, ciała oporne - Отсутствует страница 14

Ciała zdruzgotane, ciała oporne - Отсутствует

Скачать книгу

w idiosynkratycznym geście kaleczącym gramatykę – by sparafrazować sformułowanie Wernera Hamachera użyte w pokrewnym kontekście – język został przywiedziony do corpus, a nie na odwrót30. Być może jednak i to sformułowanie należałoby skorygować. Być może – najryzykowniej – należałoby raczej powiedzieć, że owo „a” jest miejscem, gdzie język przyznaje się do różnicy, jaka mimo wszystko zawsze i nieuchronnie odgradza go przecież od niemego corpus, podnosi lament nad ciałem oraz nad własną niedostatecznością, przyznaje się do swojej niemożności wypowiedzenia niemego imienia corpus i tylko w ten właśnie paradoksalny sposób pozwala mu dojść do głosu – wówczas zaś naprawdę staje się z nim „konsubstancjonalny”. Nawet jednak gdybyśmy nie odważyli się podjąć ryzyka takiej piętrowej formuły, musielibyśmy chyba przyjąć, że owo wykrzywione i wykrzywiające język „biada moja” to miejsce punktowego lamentu i paradoksalnej obecności niemego imienia corpus w języku, miejsce naznaczenia języka tą pojedynczością. Tym samym projekt z Piecyka znajduje wreszcie swoje właściwe ucieleśnienie i uzasadnienie: nie tyle w radosnym bełkocie, do którego asymptotycznie zdążała mowa młodego Wata, ile w skoncentrowanym lamencie, który nie byłby wszakże możliwy bez szalonej odwagi wyjściowego gestu energetyzacji języka, bez wyjścia na front skóry, bez – może głupiego, ale niegdyś przecież radosnego – aktu pasowania się na cara przestrzeni i dążenia do konsubstancjonalizacji skóry i mowy. Wykraczając poza rozproszony lęk, nieme przerażenie i dręczące, niezrozumiałe słowo-klucz posłyszane w marzeniu sennym, owo „a” niesie w sobie całą afektywną energię udręczonego, rezydualnego corpus człowieka, który kona niczym zwierzę, tak „długo długo bardzo długo” – i w imieniu jego niemego imienia podnosi arcypojedynczy, punktowy lament. Tam, gdzie skóra Jonasza wydaje się najbardziej wyświecona, upadły prorok może wreszcie dojść do głosu31.

      Tym jednak, co dochodzi do głosu, nie jest właściwie nic poza owym dziwacznym zawęźleniem przestrzeni, w którym tkwi człowiek wyświecony. Nic więc dziwnego, że książka, którą w swoim testamencie zawartym w dwóch ostatnich wersach Ody III projektuje Wat, ma podobną topologię. Jeżeli jego mowa jest konsubstancjonalna skórze, a w ową skórę – i tę piecykową, i tę lamentacyjną, tamtą upojną, i tę oraną – należy oprawić jego „brzydkie-piękne, dobre-złe” strofy, to i ta książka w istocie nie ma wnętrza i właściwie nie da się jej otworzyć. I tak jest naprawdę dobrze. Zmuszając język, by w punktowej lamentacji owego „a” paradoksalnie użyczył głosu niememu, niewspółmiernemu z niczym corpus, Aleksander Wat stawia opór historii, która nie chce przeminąć. A pozostawiając po sobie książkę, której nie sposób otworzyć, sprawia, że ten opór wyświeconego człowieka odradza się z każdym aktem lektury. Takiego triumfu nie tknie Anadiomena, najczarniejsza, ani najdłuższy nawet, tępy nóż rzeźnika.

      Niniejszy tekst powstał w ramach projektu sfinansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki przyznanych na podstawie decyzji numer DEC-2011/03/B/HS2/05729.

      KAZIMIERZ RAPACKI

      Rezerwuar ciasno upakowanego uczucia

      W Szczęśliwej Moskwie Andrieja Płatonowa nie znajdziemy zbyt wielu bezpośrednich śladów obecności radzieckiego aparatu represji32. O samym Stalinie wspomina się czterokrotnie. Raz oglądamy jego portret – obok wizerunków Lenina i Ludwika Zamenhofa – w gabinecie idealisty nazwiskiem Bożko. Innym znów razem mówi o nim konstruktor Muldbauer, który marzy o tym, by mądry wódz z całą mocą wsparł wreszcie radziecki program kosmiczny, odmieniając w ten sposób dzieje rewolucji i ludzkości:

      Szybciej by skończyć z ciężką krzątaniną na Ziemi i niechaj tenże sam stary Stalin skieruje wartkość i napór ludzkiej historii poza granicę siły ciążenia – w celu intensywnej edukacji Ziemi, w celu wielkiego wyedukowania rozumu w heroizmie od dawna przeznaczonych mu działań (48).

      Gdy pierwsze próby podboju kosmosu kończą się katastrofą, czuły przywódca niesie „urnę z prochami inżyniera Fiedosiejenki” (105), zaświadczając, że ma na uwadze nie tylko wielkie projekty, ale i cierpienie poszczególnych ludzi. Wreszcie, pod sam koniec tekstu, Stalin jawi się wręcz jako bóstwo opiekuńcze przestrzeni miejskiej: „uśmiechający się, skromny Stalin pilnował na placach i ulicach wszystkich otwartych dróg świeżego, nieznanego socjalistycznego świata – życie rozpościerało się w dali, z której się nie powraca” (143). Nawet jeśli ten niebywały fragment – podobnie jak i trzy poprzednie, w których mowa jest o przywódcy – uznamy za skrajnie sarkastyczny, mamy tu do czynienia co najwyżej z aluzją do aparatu inwigilacji, a bezpośrednia przemoc państwa nie zostaje raczej wspomniana – chyba że finał tego passusu zechcielibyśmy rozszyfrować jako zawoalowaną wzmiankę o zsyłkach i łagrach. W tej sytuacji właściwie jedyną postacią uosabiającą aparat represji jest w powieści „kompletny cywil” Komiagin, rencista-nieudacznik, człowiek „dawno rozpoczęty i nie zakończony” (61), który jako członek Osodmiłu (Towarzystwa Wspierania Milicji) zajmuje się wlepianiem ludziom mandatów na przystankach. Nie jest też tak, że mocą stojącej za nim machiny ucisku ów przegrany, żałościwy i świadomy swojej żałościwości człowiek w roli osodmiłowca staje się naraz jakoś szczególnie złowrogi. Nic z tych rzeczy, Komiagin jest naprawdę groteskowy, a prócz niego ani milicjantów, ani enkawudzistów, ani donosicieli w uniwersum powieści Płatonowa nie uświadczysz.

      Ta cecha opisu radzieckiej rzeczywistości nie mogła być raczej podyktowana względami cenzuralnymi, ponieważ Szczęśliwa Moskwa była tak czy owak całkowicie niezdatna do publikacji w warunkach stalinowskiej Rosji – i Płatonow nigdy też jej opublikować nie próbował. Jeśli nie liczyć zasadniczych względów natury estetycznej – wystarczy zerknąć na przytoczone wyżej, wariackie fragmenty – powód owej niezdatności do publikacji jest oczywiście taki, że choć przynajmniej na pozór wolna od aparatu represji, Rosja w powieści Płatonowa to przestrzeń wszechogarniającej smuty, gdzie ludzie prości walczą o przetrwanie i borykają się z indywidualnym, acz niezmierzonym nieszczęściem, a przedstawiciele intelektualnych elit przeżywają całkowitą klapę rozbuchanych nadziei na wielką metamorfozę świata. W powieści obserwujemy monstrualny, techniczno-biologiczny konglomerat miasta zwanego Moskwą, w którym kisną heterogeniczne zalążki epokowej przemiany, gniją sny inżynierów (Sartorius i Muldbauer), lekarzy (Sambikin) i esperantystów (Bożko), zakażając przy tym tkankę języka powieści. W ten sposób nadpsuty, język ów – jeśli można dać wiarę brawurowemu przekładowi Henryka Chłystowskiego – przekształca się w kipiącą mieszaninę mowy propagandowej, technicznej, biologistycznej i afektywnej, gdzie nigdy nie można być pewnym, z którego rejestru autor zechce nagle skorzystać, gdzie mocą wariackiego stłoczenia pstrokatych wyrazów rumiana naiwność, doprowadzona do absurdu, ustępuje pola jadowitemu sarkazmowi.

      Utopia, do której się tutaj dąży, nazywa się oczywiście „socjalizm”, a czasem „komunizm”. Sporo wskazuje również na to, że dążenie do socjalizmu to także dążenie do szczęścia, choć tu sprawa nie jest taka oczywista. Słowo „szczęście” – w rozmaitych odmianach – raz po raz powraca w tekście powieści jako cel wielkich dążeń lub małych poszukiwań, a czasem jako określenie faktycznego stanu głównej bohaterki lub otaczających ją ludzi. Może być tak, że kategoria szczęścia nie ma tutaj ustalonej treści, że ta nieustannie migocze i mutuje, migrując pomiędzy obszarami prywatności i domeną publiczną. Treścią utopii nie jest ani całkiem burżuazyjna satysfakcja człowieka prywatnego,

Скачать книгу


<p>30</p>

Komentując wiersz Paula Celana Tybinga, styczeń poświęcony Friedrichowi Hölderlinowi, Hamacher mówi o języku bólu, który nie tyle przywodzi ból do języka (zur Sprache bringen, dosłownie „przywieść do języka”, to idiom oznaczający tyle, co „wyrazić”), ile język do bólu. Zob. W. Hamacher, 95 Thesen zur Philologie, roughbooks, Frankfurt am Main 2010, s. 55 (teza 52).

<p>31</p>

Rozmowa z Ilit Ferber (UMFK) pozwoliła mi zrozumieć, że także Oda III być może ma swój wodny czy wręcz wyspiarski kontekst. Zapewniałaby go mianowicie paralela między tekstem tego wiersza a historią Filokteta, rannego bohatera pozostawionego na wyspie przez towarzyszy płynących na wojnę przeciw Troi. O ile jednak targany bólem Filoktet potrafi jedynie wydawać z siebie całkowicie nieartykułowane wołanie „A, A, A, A!”, Wat przeciwstawia porządkowi dziejów idiosynkratyczną lamentację usytuowaną precyzyjnie na końcu języka, skoncentrowaną w owym niegramatycznym, lecz doskonale trafnym „biada moja”.

<p>32</p>

Zob. A. Płatonow, Szczęśliwa Moskwa, w: tegoż, Szczęśliwa Moskwa. Spor. Powieść techniczna, przeł. H. Chłystowski, Czytelnik, Warszawa 1997. Do tej edycji odsyłają numery stron podane bezpośrednio po cytatach w tekście. Niniejszy esej wiele zawdzięcza dyskusji seminaryjnej, w której udział wzięli: Katarzyna Bojarska, Adam Lipszyc, Jakub Momro, Paweł Mościcki, Karolina Felberg-Sendecka i Marek Zaleski.