Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 9

Автор:
Серия:
Издательство:
Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies

Скачать книгу

wkrótce po proklamowaniu II Cesarstwa Francuskiego, pod rządami Napoleona III. Miałem ledwie dwanaście lat, gdy ustanowiono III Republikę. Dlatego w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z tych historycznych wydarzeń. Nieświadomość historyczna i społeczna do dziś zresztą jest moim grzechem. Wyostrzoną mam jedynie świadomość upływającego czasu.

      Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają okresu zabaw z rodzeństwem w parku. Wtedy wydawał mi się on przepastny jak puszcza, zaś przecinające go ścieżki splątane i tajemnicze. Czasem odgrywał w mojej wyobraźni rolę tropikalnej dżungli, innym razem kanadyjskich ostępów bądź baśniowego lasu – zależnie od lektury, jaką akurat czytałem, spoglądając na park z okna mojego pokoju, lub zabaw, dla których był scenografią. Pamiętam oczywiście twarze rodziców. Widzę je całkiem wyraźnie choć, o dziwo, utrwaliły się w mojej głowie z okresu, gdy byli jeszcze młodzi. Zasuszyłem ich w swojej pamięci jak motyle, wciąż pełne soczystych barw, choć przecież czerstwe niczym kromka starego chleba. Pamiętam również blade lica guwernantki, pod której surowym spojrzeniem pochylałem się nad arytmetyką i francuskim. Mam przed oczami nasz rodzinny dom z portykiem wspartym na czterech smukłych kolumnach, z szerokimi schodami, rzędami połyskujących w słońcu okien; fontannę na podjeździe z Amorem plującym cienką strużką wody. I bieloną wapnem stajnię. Lubiłem ciepły zaduch tego miejsca. Zapach siodeł, uprzęży i koni. Mieliśmy ich szóstkę. Same gniadosze o lśniącej skórze. Zarówno do bryczki, jak i pod siodło.

      Ojciec był sędzią okręgowym, lecz kochał konie. Ów okręg obejmował całą niewielką wyspę, która należała do naszego rodu od stuleci, więc zamieszkiwali ją niemal sami moi bliżsi i dalsi krewni. Ojciec był również tajnym Skarbnikiem, mającym w swej pieczy rodzaj funduszu utworzonego na rzecz obronności wyspy. Jako dziecko, rzecz oczywista, nie miałem pojęcia, kim był ani czym właściwie mój ojciec się zajmował. Świadom byłem jedynie, że jest kimś ważnym nie tylko dla mnie, ale i w naszym ograniczonym morzem świecie. Zresztą, o tej jego sekretnej roli dowiedziałem się dopiero w roku 1937, tuż po jego śmierci, i tuż przed kolejną wojną, która zdruzgotała Europę.

      Jednakże w mojej pamięci rodzice nie posiadają funkcji społecznych, wykształcenia ni profesji. Nie są tym, kim byli, ale tym, jacy byli – najbliższymi mi osobami, których postacie wypełniały czy może dopełniały moje dzieciństwo.

      Mam wrażenie, że pamiętam mnóstwo niepowiązanych ze sobą szczegółów, których nawet nie umiem umiejscowić w czasie. W mojej głowie zagnieździło się zbyt wiele obrazów, które zlewają się w jeden, chaotyczny strumień wspomnień – skompresowane odbicie mojego życia. Pamięć mam wciąż dobrą, ale bywa, że nie wiem, ile z przechowanych w niej myśli i wrażeń należy do mojej własnej biografii, a ile wyśniłem, wymyśliłem lub wchłonąłem z literatury, zasłyszanych opowieści albo kina. Chwilami sam nie wiem, co naprawdę przeżyłem, zaś z górą sto pięćdziesiąt lat historii rozgrywającej się na moich oczach i zatrzymanej w mojej pamięci mniej mówi o czasach, w których żyłem niż szkolny podręcznik. Może tak być, bo życie jednostki postrzegane jest w subiektywnej skali jej świadomości. Historia zaś jest syntezą – pewnie nie mniej subiektywnych i wycinkowych – informacji pochodzących z wielu zewnętrznych źródeł.

      Moi rodzice przyszli na świat z kazirodczego związku kuzynostwa. W owych czasach nie było to niczym niezwykłym w niedużych, odizolowanych od reszty społeczeństwa wspólnotach. Miasteczko na wyspie zwanej Île de Fitte liczyło ponad tysiąc mieszkańców. Panien zdatnych do ożenku z kawalerami dobrego pochodzenia było tak mało, że toczono o nie bratobójcze pojedynki. Dlatego pojawił się zwyczaj, który nie tylko zezwalał, ale wręcz nakazywał poślubienie krewnego, co jeszcze bardziej pomniejszało liczbę gotowych do zamążpójścia i płodzenia dzieci osób spoza kręgu rodziny. Niektórzy przestrzegali, że dzieci z takiego związku urodzą się słabowite, karłowate i zdegenerowane. Będą cierpiały na dziesiątki różnych przypadłości. Być może mój stryj Julien był tego przykładem. Każdej jesieni, z regularnością atlantyckich szkwałów, pod wpływem dręczących go depresji, porywał się na swoje życie, próbując skończyć ze sobą na sto wymyślnych sposobów. Zawsze pechowo (a może szczęśliwie?) i bezskutecznie. Jednak wbrew owym ostrzeżeniom i stereotypom na temat związków kazirodczych, nasz ród nie tylko miał się dobrze, ale wręcz słynął z długowieczności. Stu lat dożywało wielu z nas, a byli i tacy, którzy znacznie przekroczyli tę magiczną granicę. Od dziecka słyszałem legendy o naszych protoplastach, rozsianych po całym świecie, którzy urągali śmierci. Ich imiona i strzępy wspomnień o nich krążyły w naszej rodzinie, podawane z ust do ust.

      O prawdziwości tych historii zdaje się zaświadczać moje własne życie…

      Dorastałem więc pośród niezwykle licznej familii, zamieszkującej od setek lat ten sam otoczony morzem skrawek skalistej ziemi. Żyłem wśród ludzi o rodowodach splątanych ze sobą jak gałęzie naszego drzewa genealogicznego. Nie dosięgały nas tam wojenne zawieruchy, wzloty narodów ani ich upadki. Może z tej przyczyny nasz klan cechowało pewne zagubienie, zarówno w sprawach kraju, który nas niegdyś zagarnął, jak też polityki i życia społecznego. Cechował nas też prowincjonalizm, który z czasem zaczął mnie – człowieka obdarzonego wyobraźnią i ciekawego świata – coraz mocniej uwierać. Zacząłem tęsknić za Kontynentem, który w słoneczne dni jawił się jako cienka, szara linia na horyzoncie. Marzyłem o Europie, w której wszystko wydawało mi się być lepsze, ciekawsze niż to, co było tutaj. Ów zewnętrzny, tajemniczy i pociągający dla mnie świat wkraczał w nasz z rzadka, przy okazji sporadycznych wizyt przedstawicieli dwóch krańcowo różnych elit: ubogich przybyszów szukających pracy bądź kryjówki, lub bogatych notabli przybywających w celach politycznych i gospodarczych.

      Wkrótce po osiągnięciu pełnoletniości opuściłem ten sielski, choć ograniczony i nudny kraj dzieciństwa. Udałem się do Edith, siostry mojej, posłanej kilka lat wcześniej do Paryża, wyrywając się nie tylko ku nowej, intrygującej rzeczywistości, ale też zbliżając się do rodzinnego sekretu, który wkrótce miałem poznać.

      Rozdział 4

      Podkomisarz Marcin Wiśniewski wpatrywał się w czarno-białe paszportowe zdjęcie mężczyzny powiększone do formatu A4. Staroświecki wąsik, poważne spojrzenie oczu skierowanych ponad obiektyw – pewnie na uniesioną dłoń fotografa – ulizana fryzura z przedziałkiem, kojarząca się z odległym czasem gdzieś między pierwszą a drugą wojną światową.

      Uciekinier z kliniki byłby kolejną sprawą, o której gazety napisałyby krótkie notki, a policja wrzuciła akta do archiwum, gdy po paru dniach zaginiony zostałby wypatrzony na dworcu, odnalazłby się w jakiejś altance na podmiejskiej działce lub został przyskrzyniony w jego własnym mieszkaniu. Jednak tym razem tak się nie stało. Zaginiony rozpłynął się w wiosennej mgle. Przepadł bez śladu.

      Wiśniewskiemu od początku coś nie podobało się w tej sprawie. Nie tylko brak fotografii zaginionego, czy dziwaczny pomysł, by szukać go na podstawie podobizny jego dziadka, a może pradziadka sprzed stu lat. Policyjne ucho Wiśniewskiego wychwyciło drobne nieścisłości w zeznaniach lekarzy, a jego wprawne oko nadmiar kamer, ochronę, szyfrowe zamki i fotokomórki w zachodnim skrzydle budynku szpitala.

      Policjant  nie zwlekał i po południu, w dniu zgłoszenia ucieczki z kliniki, odwiedził jedynego znanego krewnego zbiegłego pacjenta. Syn Fitowskiego był dobrze zbudowanym mężczyzną, z mnisią łysiną koliście lśniącą na czubku głowy. Mieszkał z żoną w jednym z bloków na Winogradach, pamiętających czasy PRL-u. Mężczyzna nie krył zaskoczenia, widząc policję za progiem. Gdy usłyszał, że sprawa dotyczy jego ojca, na twarzy Ludwika Fitowskiego odmalowało się nie tylko zaskoczenie. Mężczyzna wyraźnie się zdenerwował, jakby jego rodzic miał coś więcej na sumieniu.

Скачать книгу