Czarna Kompania. Glen Cook

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 50

Czarna Kompania - Glen  Cook Fantasy

Скачать книгу

dłuższą chwilę wsłuchiwał się w coś, co tylko on był zdolny usłyszeć. Wreszcie zaczął na nowo.

      – Pani mówi, że będziecie wiedzieć, iż to już blisko, gdy dotrzecie do gaju wielkich, wiecznie zielonych drzew. To było święte miejsce ludu, który wymarł jeszcze przed Dominacją. Kulawiec jest w samym środku gaju.

      – To wystarczy – stwierdził Kruk.

      – Ty zaczekasz tutaj? – zapytałem.

      – Nie obawiaj się, Konował.

      Wykonałem kolejny ze swych uspokajających oddechów.

      – Chodźmy, Kruk.

      – Jeszcze sekundkę, Konował – zawołał Duszołap. Wyciągnął coś ze swego zawiniątka. Jak się okazało, była to strzała. – Użyj tej.

      Spojrzałem na nią niepewnie, po czym włożyłem do kołczanu.

      Kruk uparł się, że będzie prowadził. Nie sprzeciwiałem się. Zanim zaciągnąłem się do Kompanii, byłem chłopakiem z miasta. Nie czuję się najpewniej w lesie. Zwłaszcza tak wielkim jak Puszcza Chmury. Za dużo ciszy. Za dużo samotności. Zbyt łatwo zabłądzić. Przez pierwsze trzy kilometry bardziej martwiłem się o to, jak znajdę drogę z powrotem, niż czekającym nas spotkaniem. Dużo czasu zajęły mi próby zapamiętania punktów orientacyjnych.

      Kruk nie odzywał się przez godzinę. Nie miałem nic przeciwko temu. Sam byłem pogrążony w rozmyślaniach.

      Podniósł rękę. Zatrzymałem się.

      – Chyba już – powiedział. – Teraz chodźmy w tę stronę.

      – Mhm.

      – Odpocznijmy. – Usiadł na wielkim korzeniu drzewa, oparty plecami o pień. – Jesteś dziś strasznie spokojny, Konował.

      – Mam o czym myśleć.

      – Tak. – Uśmiechnął się. – Na przykład o tym, jaką też nagrodę dla nas przeznaczono.

      – Między innymi. – Wyciągnąłem z kołczana strzałę, którą dał mi Duszołap. – Widziałeś coś takiego?

      – Tępy czubek? – pomacał go. – Prawie miękki. Co to, do diabła, ma być?

      – No właśnie. To oznacza, że nie mam jej zabić.

      Nie było kwestii, kto będzie strzelał do kogo. Kulawiec od początku należał do Kruka.

      – Być może. Nie mam jednak zamiaru dać się wysłać na drugi świat, próbując wziąć ją żywcem.

      – Ja też nie. To właśnie mnie martwi. I jeszcze około dziesięciu innych pytań, na przykład dlaczego tak naprawdę Pani wybrała nas dwóch i czemu chce wziąć Szept żywcem… Ech, do diabła z tym. Dostanę od tego wrzodów.

      – Gotowy?

      – Chyba tak.

      Oddaliliśmy się od brzegu. Droga stała się trudniejsza, wkrótce jednak minęliśmy niską grań i dotarliśmy do skraju zagajnika wiecznie zielonych drzew. Niewiele rosło pod nimi. Przez gałęzie przenikało bardzo mało światła. Kruk zatrzymał się, by oddać mocz.

      – Później nie będzie okazji – wyjaśnił.

      Miał rację. Nie na rękę ci takie problemy, kiedy leżysz w zasadzce w odległości rzutu kamieniem od nieprzyjaznego Schwytanego.

      Byłem coraz bardziej podenerwowany. Kruk położył dłoń na moim ramieniu.

      – Nic nam nie będzie – obiecał. Sam jednak w to nie wierzył. Jego dłoń również drżała.

      Wsadziłem rękę pod kaftan i dotknąłem amuletu Goblina. Pomogło.

      Kruk uniósł pytająco brew. Skinąłem głową. Ponownie ruszyliśmy naprzód. Zacząłem żuć pasek suszonego mięsa, co mnie uspokajało. Nie odzywaliśmy się już więcej.

      Wśród drzew natrafiliśmy na ruiny. Kruk przyjrzał się znakom wyrytym na kamieniach. Wzruszył ramionami. Dla niego nic nie oznaczały.

      Następnie zapuściliśmy się pomiędzy wielkie drzewa, znacznie większe od tych, które mijaliśmy uprzednio. Wznosiły się na dziesiątki metrów. Ich pnie były tak grube, że dwóch mężczyzn z trudnością mogłoby je objąć. Tu i ówdzie słońce wysyłało w dół kolumny światła przebijające się jak miecze pomiędzy gałęziami. Powietrze było gęste od woni żywicy. Cisza była przytłaczająca. Posuwaliśmy się naprzód krok za krokiem, by się upewnić, że odgłosy naszych stóp nie uprzedzą nikogo o naszym nadejściu.

      Moja nerwowość osiągnęła szczyt i zaczęła opadać. Było już za późno, by uciec; za późno, żeby zmienić zdanie. Mój mózg wytłumił wszelkie emocje. Zwykle zdarzało się to tylko wtedy, gdy byłem zmuszony opatrywać rannych, nie zważając na ludzi, którzy wokół mnie zabijali się nawzajem.

      Kruk nakazał gestem, by się zatrzymać. Skinąłem głową. Ja też to usłyszałem. Parsknięcie konia. Zasygnalizował mi, bym się nie ruszał. Skierował się w lewo, nadal nachylony, i zniknął za drzewem w odległości około piętnastu metrów.

      Po minucie wrócił. Skinął na mnie. Podbiegłem do niego. Zaprowadził mnie w miejsce, z którego widać było otwartą przestrzeń. Stali tam Kulawiec i jego koń.

      Polana miała wymiary mniej więcej dwadzieścia na piętnaście metrów. Na jej środku leżał stos zwietrzałych kamieni. Kulawiec usiadł na jednym z nich i oparł się o następny. Wydawało się, że śpi. Jeden z rogów polany zajmował pień powalonego olbrzyma. Drzewo upadło niedawno. Pień był tylko w niewielkim stopniu spróchniały.

      Kruk stuknął mnie w grzbiet dłoni. Wskazał palcem. Chciał zmienić miejsce.

      Nie miałem ochoty się ruszać, skoro mieliśmy już Kulawca w zasięgu wzroku. Każdy krok oznaczał ryzyko zaalarmowania Schwytanego. Kruk jednak miał rację. Słońce skłaniało się ku zachodowi, na wprost nas. Im dłużej tu pozostaniemy, tym bardziej światło będzie nam przeszkadzać. Wreszcie słońce zaświeci nam prosto w oczy.

      Poruszaliśmy się z przesadną ostrożnością. To jasne. Jeden błąd i będzie po nas. Gdy Kruk się obejrzał, dostrzegłem pot na jego skroniach.

      Zatrzymał się i wskazał na coś palcem. Uśmiechnął się. Podkradłem się do niego. Ponownie wskazał palcem.

      Przed nami leżało inne powalone drzewo. Miało ono średnicę około metra dwudziestu. Znakomicie odpowiadało naszym celom. Było na tyle duże, by się za nim skryć, i wystarczająco niskie, by wypuścić znad niego strzałę. Odszukaliśmy miejsce, z którego pociski mogły bez przeszkód dotrzeć do serca polanki.

      Światło również było dobre. Kilka kolumn blasku przebijało się przez gałęzie i oświetlało większą część polanki. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, być może pyłek, dzięki któremu promienie były wyraźnie

Скачать книгу