Stracony. Jane Harper
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stracony - Jane Harper страница 14
– To właśnie powiedziałem temu gliniarzowi z St Helens.
– I co on o tym sądzi?
– On nic nie wie. Nawet się tutaj nie szkolił.
– Ale myśli, że Cam wysiadł z auta celowo?
– Tak mi się wydaje. Ale to ty go znałeś i spędzałeś z nim czas. Powiedz mi: czy to możliwe?
– Są łatwiejsze sposoby, żeby ze sobą skończyć. Ale… – Długa chwila milczenia. – Przez wszystkie te lata widziałem naprawdę wiele dziwnych przypadków.
– Ty byś się po prostu zastrzelił, prawda?
Harry aż zamrugał oczami.
– A ty?
– No, ja zdecydowanie tak. – Nathan chciał, żeby zabrzmiało to rzeczowo, ale coś poszło nie tak. Chyba powiedział to zbyt stanowczo, jakby dogłębnie przemyślał to zagadnienie. Harry przyglądał mu się teraz uważnie i żaden nic nie mówił. Z domu przestał dochodzić płacz, ale nie rozbrzmiały ponownie kolędy. Nie było już miejsca dla radosnej nowiny.
– Jak myślisz, co gryzło Cama? – zapytał w końcu Nathan.
– Nie wiem. Jak już powiedziałem, mieliśmy dobry sezon. Zdziwiłbym się, gdyby miał to zrobić przez pracę. – Oparł się ciężko o poręcz. – W tym roku skończył czterdzieści lat.
– Obeszło go to?
– Nigdy o tym nie wspominał, ale to punkt zwrotny, co nie? Niektórych wytrąca to z równowagi.
Nathan próbował sobie przypomnieć swoje czterdzieste urodziny, dwa lata temu. Nie licząc kartki z życzeniami od syna i telefonu od matki, był to dzień jak co dzień.
Nad jego głową wiatr zasypywał świąteczne dekoracje kurzem.
– Kerry McGrath zabił się w święta – powiedział Harry.
– Tak sądzę.
Ale to była zupełnie inna sprawa, pomyślał Nathan. Po tym jak odeszła od niego żona, Kerry połknął wszystkie leki, jakie znalazł w apteczce Latającego Doktora. Otworzył również te przegródki, które można rozpieczętować tylko i wyłącznie na wyraźne polecenie lekarza podczas konsultacji telefonicznej. Zjadł wszystkie tabletki: poczynając od paracetamolu, a na morfinie kończąc. Wszystko wskazywało na to, że śmierć nie przyszła ani szybko, ani bezboleśnie. A przynajmniej tak rozpowiadał później w swojej klinice Steve Fitzgerald. Pewnie, żeby zniechęcić potencjalnych naśladowców. Nathan pamiętał, jak dowiedział się o Kerrym. Jego własna apteczka była schowana wysoko w szafie, poza zasięgiem wzroku.
Odkaszlnął.
– Był jeszcze Bryan Taylor. On też po prostu ruszył przed siebie.
Harry prychnął.
– On ruszył z pubu do samochodu i po drodze utopił się po pijaku w rzece. A właśnie, zrobiłeś zapasy?
– Tak, właściwie tak.
– Upewnij się, że niczego ci nie zabraknie, bo nadciąga woda.
– Znów?
– Tak sądzę. Na północy zanosi się na deszcz. Tak słyszałem.
Nathan skinął głową. Prognoz Harry’ego nie należało lekceważyć.
– Była też sprawa twojego taty – powiedział Harry zupełnie znienacka i Nathan spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Też mniej więcej o tej porze roku.
– W lutym. I on się nie zabił.
– Wiem. – Harry się zamyślił. – Zastanawiam się po prostu, co mogło przyjść Cameronowi do głowy. Samemu na pustyni. Może uruchomiły mu się jakieś wspomnienia.
– Tata nie był sam, kiedy umarł.
– Nie, przecież wiem. Po prostu…
– Co?
– Nic. Czasem ludzie robią dziwne rzeczy.
Przerwało im skrzypnięcie drzwi. Wyjrzał przez nie Xander.
– Babcia mówi, że kolacja gotowa.
– Dzięki – powiedział Harry i Xander z powrotem zniknął w głębi domu. – Idziesz?
– Za sekundę. Zacznijcie beze mnie.
Nathan odczekał, aż trzasnęły drzwi i znalazł się sam. Zszedł po drewnianych schodach i przeszedł przez zielony trawnik. Wokół pachniały drzewa cytrusowe. Z drewnianej szopy dobiegał pomruk generatora, dzięki któremu w gospodarstwie był prąd. Doszedł do ogrodzenia, które utrzymywało ciekawskie bydło z dala od soczystej trawy, i nie wiedząc czemu, przeszedł na drugą stronę.
Rozejrzał się. Słońce zachodziło szybko. Za jakąś godzinę horyzont zniknie, zastąpiony przez jeszcze bardziej bezkresną ciemność. Usłyszał tęskny skowyt. Było wcześnie jak na dingo, ale nie mogło to być nic innego. Nathan zrobił kilka kroków po piaszczystej ziemi, oddalając się od domu i jego wypielęgnowanej zieleni. Patrzył przed siebie. Widok był tak rozległy, że poczuł lekkie zawroty głowy, zupełnie jakby stał na skale i patrzył w dół.
Nocą, kiedy niebo stawało się jeszcze bardziej przytłaczające, niemal mógł sobie wyobrazić, że cofa się w czasie o milion lat i idzie po dnie morza, i tyle się musi jeszcze wydarzyć, by powstała ta ziemia, którą tak dobrze zna. Ziemia, która nie potrzebuje deszczu, żeby spłynąć powodzią, ziemia, na której można znaleźć skamieniałe muszle tysiące kilometrów od wody, ziemia, na której ludzie wysiadają z samochodów i idą na spotkanie własnej śmierci.
Czasami przestrzeń wzywała Nathana. Niczym ciche bicie serca, natarczywe i przekonujące. Nasłuchiwał. Zrobił krok na próbę. I drugi. Za nim ponownie rozległy się skrzypienie drzwi i głos Xandra:
– Tato?
Nathan zatrzymał się. Uniósł rękę i skierował się w stronę, z której doszedł go głos syna. Wrócił.
Dopiero przestąpiwszy próg domu, Nathan poczuł wszechogarniające zmęczenie. Xander poszedł przodem do kuchni, a on stał w ciemnym przedpokoju z poczuciem wewnętrznej pustki. Był przyzwyczajony wstawać jeszcze przed świtem, ale ostatnie kilka godzin wyczerpało wszystkie jego siły. Coś trąciło go w łokieć: to Bub przepchał się obok niego do kuchni. Wyglądał na równie wycieńczonego.
Duffy, suczka Camerona,