Arabski książe. Tanya Valko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Arabski książe - Tanya Valko страница 11

– Nie mów tak o naszej głębokiej muzułmańskiej wierze. – Jasema irytują słowa matki, bo w wuju, który był dla niego jedynym kochającym i oddanym krewnym, widzi alfę i omegę. Wszystko, co on robi, jest dobre, każda idea słuszna. – Nasza wiara zaprowadzi nas do raju.
– W którym będą czekały na takich młodocianych idiotów i onanistów jak ty siedemdziesiąt dwie hurysy?! – Munira wybucha gardłowym, ordynarnym śmiechem.
Jej słowa ranią i zawstydzają chłopca tak mocno, że poprzysięga w sercu tej lubieżnej bezwstydnicy bliżej nieokreśloną zemstę. Od tej chwili, gdy skrytykowała i wykpiła czystą wiarę i świętą księgę Koranu, ta kobieta, jego biologiczna matka, nie należy już do jego rodziny, do wspólnoty, muzułmańskiej ummy54.
– Spodziewałam się, że jesteś bardziej inteligentny, ale się pomyliłam. Zawiodłam się na tobie, Jasemie.
– A ja na tobie, matko – odpyskowuje.
Błyskawicznie wymierzony siarczysty policzek zaskakuje nawet krnąbrnego nastolatka. Już wyciąga rękę, by oddać, ale w ostatniej chwili się hamuje. Nienawidzę cię, ty szarmuto! Poczekam na rewanż. Będzie słodki.
– Wyjeżdżasz do ojca do Wielkiej Brytanii – decyduje kobieta. – Pakuj się. I raczej odpuść sobie te dziadowskie galabije i zdeptane klapki. Możesz zostawić je jako pamiątkę po sobie swojemu fundamentalistycznemu wujaszkowi. Przydadzą mu się, o ile kiedyś wypuszczą go z pierdla.
– Czemu mieliby nie wypuścić? – Kochający siostrzeniec aż drży z niepokoju.
– Mam nadzieję, że sczeźnie w lochach – oświadcza wielka diwa operowa, przed którą klękają narody, a która nie ma w swym sercu deka czułości, litości ani miłości. Nawet do brata. Nawet do własnego syna. Wszystko potrafi zagrać, ale tylko na scenie. W życiu nie lubi udawać, jest sobą, według pierworodnego i całej arabskiej rodziny wredną, twardą i bezwzględną kurwą.
Jakby ktoś na górze wysłuchał słów Muniry, tej nocy rodzina dostaje ciało krewniaka. Przywożą go zawiniętego w całun, a w zasadzie w brudną, szarą szmatę, na której wykwitły brązowe plamy krwi, wymiocin i ekskrementów. Rzucają go przed domem, na progu. Widać rządowi się spieszyli, jeszcze wiele takich paczek mieli do rozwiezienia.
Munira, rozeźlona po kolejnej utarczce z synem, odpoczywa w swojej przestronnej sypialni z ażurową loggią. Pod jej nieobecność miejsce to zawsze jest zamknięte, posprzątane i czeka na nią. Jej starzy rodzice zajmują parter domu, Jasem zaś okupuje pomieszczenia swoje, wuja i niewielki stryszek, na który zakazał wszystkim wstępu. Staruszkowie przy pomocy usłużnych sąsiadów po cichu wnoszą ciało do domu. Nie słychać ani słowa, ani jednego szlochu. Matka z opuszczoną głową usuwa się w cień. Tak nakazuje tradycja – podły zwyczaj zabraniający kobietom udziału w pochówku czy choćby przygotowania ciała do grobu. Jej pierworodny i jedyny syn nie poczuje matczynej dłoni, zmywającej ziemski pył z jego kruchej powłoki. Oddala się tę, która nosiła dziecko pod sercem, urodziła w bólach i wykarmiła – teraz nie ma prawa go pożegnać. Schodzą się sąsiedzi. Sami mężczyźni. Wszyscy w tradycyjnych strojach, galabijach, pantalonach, klapkach i turbanach. Nie ma ani jednego nowoczesnego człowieka. Wydaje się, jakby na całej ulicy, w całej dzielnicy tylko jedna Munira dała się omamić kulturze Zachodu.
Jasem szóstym zmysłem czuje, że dzieje się coś niezwykłego. Dołącza do mężczyzn rozpakowujących okaleczone ciało z materiału, który w niektórych miejscach spoił się z miękką tkanką. Wszyscy wbijają swój rozżarzony nienawiścią wzrok w zmarłego. Nie oburza ich to, co z nim zrobiono, lecz to, że wybrano właśnie jego. Prawowiernego muzułmanina i głosiciela prawdy. Mężczyzna ma dziury w policzkach od żaru papierosów, które widać w tym miejscu gaszono. Jedno oko zostało wybite, a drugiego nie widać spod opuchlizny. Klatkę piersiową ma całą w sińcach i zadrapaniach, a na sutkach potężne krwiaki, prawdopodobnie od szczypiec, przez które rażono go prądem. Największe oburzenie wzbudza jednak stan penisa zabitego – został on naderwany, tak jak jedno z jąder. Co za kaźń musiał przeżyć nieszczęśnik, zanim opuścił ten padół łez i goryczy? Zebrani jednak lekceważą ogromny ból tego człowieka. W końcu jest świętym męczennikiem, szahidem nad szahidami. Mężczyznom, którzy szykują go do Dżenny55, ogrodu wiecznej szczęśliwości, nie daje tylko spokoju fakt, jak też ten święty mąż będzie korzystał z uciech, które zaoferują mu hurysy.
– Czyście oszaleli? – nagle rozprasza ich głos zgorszonej Muniry, która bezpardonowo wkracza do środka. – Przy dziecku będziecie szykowali ciało na mary?
– Jakim dziecku?
– Jasem jest nastolatkiem, dzieciakiem, który nie powinien oglądać takich rzeczy!
– Tyś nie powinna, grzesznico! – W końcu jej ojciec nie wytrzymuje i policzkuje ją przy wszystkich. – Wynoś się stąd. Wynocha! – drze się jak chyba każdy w ich rodzinie potrafi.
– Jasem jest już mężczyzną. Siedem lat dawno skończył – odzywają się burkliwe głosy.
– Co? – Matka jest ponad zaścianek, w którym dorastała. – Oszaleliście?!
– Niech widzi, co władza zrobiła z jego wujem. – Buntują jeszcze nieukształtowanego chłopaka. – I niech dobrze to zapamięta. – Dziadek, kuzyni i sąsiedzi groźnie kiwają palcem, marszczą brwi i wykrzywiają twarze.
Jednakże słów twardych i pełnych nienawiści nie należy wypowiadać przy wrażliwych dzieciach czy młodzikach, w których sercach potrafią one zasiać ziarno. Ziarno dżihadu, zła, mordu i przemocy. Bo kiedy ono wykiełkuje, roślina, która z niego wyrośnie, będzie zabójcza i może pochłonąć nie tylko jednostki, ale setki albo nawet tysiące istnień.
– Dzisiaj wielki dzień. – Jeden z oprawców w końcu odzywa się do Jasema, a ten patrzy na niego wielkimi oczami, wyraźnie zainteresowany. – Rocznica twojego przyjazdu do nas i naszego pierwszego spotkania.
– Tak? – chrypi torturowany, który przez cały czas jedynie albo szepce do siebie, mruczy, nuci, majaczy czy rzewnie łka, nie artykułując żadnych dźwięków niezbędnych do konwersacji. – I co? – Więzień spodziewa się niezwykłej niespodzianki.
– Z tej okazji tylko sobie postoisz. Lubisz stać czy wolisz leżeć? – Kat z kpiną pokazuje na ławkę, do której osadzony był już przytwierdzany, kiedy przez lejek i brudne szmaty hektolitrami wlewano w niego wodę.
Jasem już się nie odzywa. Liczy na to, że w końcu dostanie wylewu krwi do mózgu, bo nawet jego wytrzymałość ma swoje granice. Bransoletki idą do góry, lecz dzisiaj założenie haka i podciąganie jest dużo bardziej bolesne niż za pierwszym razem. Dzisiaj mężczyzna ma już otwarte rany na nadgarstkach, a nie tylko zadrapaną skórę. O skórze nawet nie ma co wspominać, bo dawno jej w tym miejscu nie ma. Pojawiła się za to zgorzel, a pod nią ropa, gdzieniegdzie ciało jest naderwane, tak że widać zakrwawione białe kości. Jego ręce nie są już ludzkimi dłońmi – nie ma paznokci,
54
55