Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głębia. Powrót. tom 2 - Marcin Podlewski страница 19
– A Grunwald? – spytała niepewnie. Harpago kiwnął energicznie głową.
– Oczywiście, oczywiście... – przyznał. – Dlatego chciałem porozmawiać z panią. Stan Myrtona jest stabilny, dopóki znajduje się w krio. Zakładam, że po odmrożeniu korpus lekarski będzie miał kilka minut, by doprowadzić go do stanu jako takiej stabilności, potrzebnej do wykonania operacji. Gdyby jednak ktoś z załogi... na przykład Tansky, zdecydował się wyłączyć krio, ponieważ coś, co usłyszał na temat kapitana, mu się nie spodobało, to sama pani rozumie... Wyłączenie krio bez sali operacyjnej to pewna śmierć. Nie może pani do tego dopuścić. Grunwald musi pozostać... w chłodzie – dodał jakby niepewnie, na moment zatrzymując się na ostatnim słowie. – Bardzo proszę... ja po prostu... proszę mnie zrozumieć...
– Ale właśnie nie rozumiem – powiedziała twardo Hakl. – Stan stazy sprawi, że po wyjściu z niego znajdzie się pan w identycznym stanie jak obecnie. Nie wypocznie pan i nie zregeneruje się. Sam pan to świetnie wie, doktorze.
– Tak... oczywiście... – przyznał Jones słabo, przysiadając na leżance swojego gabinetu. Z początku nie patrzył na pierwszą pilot, ale po chwili niezręcznego milczenia podniósł głowę i spojrzał jej prosto w twarz. Jego oczy szkliły się wyraźnie. – Ja... Erin... posłuchaj...
– Tak?
– Jestem chory – wyjaśnił. – Moje leki... nie są już dostępne. Zużyłem wszystkie – wyjaśnił, mając nagle przed oczami rozbitą buteleczkę z kognitykiem – a ze zrozumiałych względów nie mogę teraz skorzystać z dobrodziejstw AmbuMedu. W innym wypadku nigdy bym... nie opuścił kapitana. Nie teraz, kiedy znajduje się w takim stanie... Tak samo jak ty. Ufasz mu, prawda? Ufasz.
Hakl nie odpowiedziała.
– Ja... zakładam, że na stacji łącznikowej dostanę odpowiednie preparaty – oznajmił Harpago, spuszczając z powrotem wzrok. – Naprawa „Wstążki” może potrwać... a nie wiem, ile jeszcze... wytrzymam. Może być gorzej. Gdybym był potrzebny, to oczywiście, ale teraz...
– Poinformuję pozostałych – powiedziała wreszcie Erin. – Ale powiem im prawdę. Musimy wiedzieć, na czym stoimy. Rozumie mnie pan, doktorze?
– Tak – szepnął Jones. – Rozumiem. Dziękuję.
– Gdzie się pan wepnie? – spytała jeszcze, ale wiedziała już, jaka będzie odpowiedź.
– Twarde stanowisko stazowe jest też tu – odpowiedział. – Zostanę z nim – dodał, niepotrzebnie wskazując na AmbuMed. – Gdybyś.... gdyby mogła pani zablokować drzwi do mojego gabinetu, byłbym wdzięczny. Chciałbym... chciałbym czuć, że kapitan będzie bezpieczny.
– Zrobię to – zgodziła się. – I, doktorze?
– Tak?
– Kiedy strzeliłeś wtedy do Maszyny – powiedziała, zbliżając się nagle do niego i kucając przy leżance – i dostałeś przez to zawału...
– Ja po prostu...
– Wiem – przerwała mu. – Dziękuję. Uratowałeś mi życie. A teraz powiedziałeś mi prawdę – dodała mocniej, tak jakby słowo „prawda” miało dla niej jakieś szczególne znaczenie. – Dlatego i ja też ją teraz powiem. Ufam panu.
– Tak – wykrztusił, patrząc ze zdumieniem, jak na twarzy Hakl pojawia się coś jakby cień uśmiechu. Pierwsza pilot wstała.
– I jeszcze jedno – powiedziała, kierując się w stronę wyjścia. – Co do tego „pani” i „pan”, to dajmy już sobie spokój, doktorze. W porządku, Harpago?
– W porządku, Erin – odpowiedział, znów zauważając uśmiech, który przesłała mu, zamykając za sobą drzwi.
O dziwo, wyglądało to lepiej, niż się spodziewał.
Tak jak przypuszczali z Hubem, ściągacz – a może i mocniejszy o wiele falownik – krążownika „Jehannam” przeciążył część antygrawitonów, ale choć ustawianie ich polaryzacji było męczące, z wolna przynosiło to rezultaty. Okutany w kombinezon próżniowy przeznaczony dla mechaników Monsieur bez wysiłku przesuwał lekki w przestrzeni jak piórko polaryzator i skrzynkę z narzędziami, pokrytymi lekką warstewką magnetyczną przyciągającą je do nanostali kadłuba. Robota szła powoli, ale szła.
– Dochodzę do korony napędu – zabrzęczał mu przy uchu głos Erin Hakl, męczącej się przy polaryzacji antygrawitonów kilkanaście metrów dalej.
– Korony nie ruszaj – zastrzegł do głośniczka hełmu, podłączając kabel przekaźnika do portu wygaszonej kuli antygrawitonu. – Sam się do niej wezmę.
– Nie zamierzałam. Stąd mogę zrobić jeszcze trzy, potem muszę doładować polaryzator z rdzenia.
– Dobra. Tansky, jesteś?
– A gdzie mam być? – dobiegło ich z Serca. Monsieur prychnął.
– Sprawdź od szesnastki do trzydziestki trójki. Tylko na słabym prądzie.
– Sprawdzam – usłyszeli i za moment po wybranych przez mechanika antygrawitonach przeleciał krótki, słaby błysk. – Jest – odpowiedział Hub. – W normie.
– To lecimy dalej.
– Nie musicie się śpieszyć – oznajmił komputerowiec. – Lubię, jak mi dupa lata.
– A ja nie lubię, kiedy proteinowe batony Monsieura wirują po całym statku – mruknęła Hakl. – Razem z wyplutymi okruchami zmieszanymi ze śliną – dodała, naciskając przycisk polaryzatora i czekając na ustawienie potencjału energetycznego kolejnej kulki.
Ciążenie wyłączyli cztery dni temu, wygaszając antygrawitony i odłączając napęd głębinowy od rdzenia, i – jak się należało tego spodziewać – wraz ze zniknięciem grawitacji pojawiły się problemy. Zaczęło się od termokubka Wise, który zostawiła przy konsoli nawigacyjnej i z którego wylała się kawa z mlekiem, zmieniając się w lewitujące skupisko kropel. Pin wyssała je słomką, ale jedna, ku wyraźnej uciesze reszty załogi, trafiła Hakl prosto w lewe oko. Potem pojawiły się elektroniczne zabawki Huba, wylatujące z takich miejsc jak ubikacja i uderzające w niczego nieświadomą załogę, czy wreszcie batony Monsieura, których okruchy miały dziwny zwyczaj wciskania się dosłownie wszędzie. Ale nie to stanowiło największy problem, a fakt, że Erin – w odróżnieniu od Huba, Monsieura, Jareda czy Wise – nie przepadała za nieważkością.
Nie znaczyło to oczywiście, że nie była do niej przyzwyczajona. Denerwowała ją tylko związana z nią nieporadność i owa bezwładność, będąca głównym jej elementem. Theta Persei, jej rodzinna planeta, miała nieco większe ciążenie niż tak zwane ciążenie standardowe wzorowane na ciążeniu terrańskim i być może dlatego