Królestwo nędzników. Paullina Simons
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królestwo nędzników - Paullina Simons страница 18
Nawet w ciemności widzi, że dziewczyna się rumieni.
– Chciałam wam tylko podziękować za dzisiejszy wieczór.
– Bardzo proszę.
– Przepraszam, że postawiłam was w takiej sytuacji. To bardzo szczególny człowiek, ale jest hojny i niewiele ode mnie wymaga.
– Dziękuję ci za to.
Mallory zaczyna się jąkać.
– Chodziło mi o to, że zwykle niewiele ode mnie wymaga.
– A tamta noc z Margrave?
– Robimy to czasem. Kładziemy się razem, gdy lord wyrazi takie życzenie. Jest moją przyjaciółką. – Kiwa głową. – Przyjaciółką i wrogiem.
– Tam, skąd pochodzę, nazywamy takich ludzi przywrogami.
Mallory uśmiecha się.
– Jakie dobre słowo. To po walijsku? Przywróg. Zapamiętam sobie. – Nie wychodzi. Podchodzi do stolika przy łóżku. Trzyma w rękach karafkę i talerz. – Przyniosłam wam kawałek placka. Margrave mówiła, że lubicie jabłecznik, a po kolacji prawie nic nie zostało. Schowałam dla was kawałek i przyniosłam też wino, jeśli jesteście spragnieni.
– Jest już po czwartej. Zostaw go na stole. Zjem na śniadanie.
Stawia talerz przy łóżku.
Julian czeka.
– Jestem taka zmęczona – szepcze Mallory.
Julian odsuwa kołdrę.
Mallory zdejmuje ubranie, składa je w kącie i wsuwa się do łóżka. Julian przytula się do niej na łyżeczkę, narzuca na nich kołdrę, obejmuje ją ramieniem.
– Martwi mnie ten człowiek – mówi. – Nic nie mogę na to poradzić. Nie wiem, czy jesteś z nim bezpieczna.
– Och, panie – grucha Mallory. – Macie takie dobre serce. Zaufajcie mi. Nie musicie się o niego martwić.
Wtula się w niego, mrucząc coś uwodzicielsko i niezrozumiale. Julian zaczyna coś mówić, ale ona już śpi. On czuwa, przesuwając palcem po jej ramieniu, wspomina, jak bardzo Josephine lubiła tak zasypiać w L.A., w innym życiu. Wyczerpani do cna, o świcie wpadali w otępienie. Dni były takie cudowne, zanim dopadł ich czający się demon. Dni pełne słodkiej, słonej radości, oceanu, lilii i autostrad. To nie było boksowanie się z cieniem, życie w innym wymiarze. Było prawdziwe.
A może to jest prawdziwe?
Julian przytula do siebie śpiącą dziewczynę, obejmuje ją w burdelu wbudowanym w ścianę pałacu, który rozpadnie się i zostanie rozebrany, by wykorzystać marmur. Josephine, Mia, Mary, Mallory, szepce. Naprawdę wierzyłem, że nasz czas się skończył, nawet gdy wciąż szukałem cię w Londynie z moich koszmarów – a może to Londyn z moich snów? Jesteś moją miłością, żarem mojego serca, unosisz mnie w płomieniach ponad zwyczajne dni i rzucasz nagiego do swoich stóp. Dokąd to nas zaprowadzi? Gdzie się to wszystko skończy? Żałuję, że nie wiem. Żałuję, że nie mogę poznać przyszłości. Bo czasami, Josephine, nawet gdy leżymy jak teraz, wydaje mi się, że jesteśmy tylko skrzydlatymi zjawami.
6
Infelice
Następnego wieczoru Mallory znów staje w drzwiach pokoju Juliana.
– Lord wrócił.
– Przychodzi co wieczór? Nie ma jakichś rządowych spraw do załatwienia? Ustawy do zawetowania? Biskupa do wyświęcenia? Może własnej rodziny? Można by pomyśleć, że człowiek jego… hm… pozycji ma jakieś inne pasje.
– Jest wdowcem – wyjaśnia Mallory. – Pracuje do późna i żeby się odprężyć, przychodzi tutaj spędzić trochę czasu ze mną. Zaproponowałam mu oglądanie siebie i Marg. Ale on chce tylko nas.
Ja też tylko tego chcę. Ciebie i mnie. Julian siada bez słowa. Pragnie jej całym ciałem. Ale nie na takich warunkach! Udaje, że sam się przed sobą tłumaczy.
Nawet to jest kłamstwem.
Czuje ulgę aż do szpiku kości, że dziewczyna w jego ramionach jest prawdziwa. Że jeszcze ktoś widzi, jak się z nią kocha i mówi: Tak, widzę ją! Leży pod nim i żyje. Obejmuje go ramionami. Oplata nogami. Jego dłonie trzymają ją za biodra. Przygniata ją swoim ciężarem. Ona żyje. Nie jest zjawą. Wytworem jego wyobraźni.
Spójrz, ja, nędzna kreatura, też to widzę.
Perły rzucono przed wieprze, zgoda, ale to perły i rzucono je.
Raz jeszcze Fabian domaga się najróżniejszych rzeczy, a Julian spełnia jego rozkazy. Z każdą gorączkową pieszczotą Mallory staje się coraz wyraźniejsza, Fabiana zasnuwa mgła, a na stoliku stos monet obok wina rośnie.
Julian prawie zapomina o grubym mężczyźnie na krześle i widzi tylko szczuplutką jęczącą dziewczynę pod sobą. Kiedy wszystko się skończyło i prawie nastał świt, ona znów puka do jego drzwi i wsuwa się do łóżka. Trzymając ją w ramionach, Julian próbuje nawiązać luźną rozmowę, zanim oboje osuną się w niebyt.
– Co to za imię Mallory? To wariacja na temat Mary?
– Matka tak myślała – odpowiada dziewczyna. – Ale boleśnie się pomyliła. Kiedy poszła mnie ochrzcić, dowiedziała się, że Mallory to francuskie imię.
– Kochała Francję?
– Ależ skąd. I stąd jej ból. Kiedy odkryła, że moje imię znaczy po francusku cierpienie, jeszcze bardziej znienawidziła Francję.
Julianowi też się nie podoba, że jej imię oznacza cierpienie.
– Ale to ładne imię.
– Dziękuję, panie.
– Podoba mi się twoje imię, twarz, głos. Cała mi się podobasz.
– Dziękuję, panie.
– Mów do mnie po imieniu. – Jak kiedyś.
– Dobrze. – A potem: – Czy twoje imię pochodzi od Cezara? Zwycięskiego imperatora, zaprawionego w boju, męskiego, „stałego jak gwiazda polarna”?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Może chodzi o tę stałość. – Unosi głowę znad poduszki i nachyla się nad nią, by spojrzeć w senną twarz. – Mallory, cytujesz Juliusza Cezara?
Uśmiecha się.
– Widziałam tę sztukę kiedyś w teatrze. Kilka lat temu przechodziłyśmy z matką obok Fortune, gdy była jeszcze otwarta. Wpuścili nas za pół pensa. Podobało mi się.