Konferencja ptaków. Ransom Riggs
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Konferencja ptaków - Ransom Riggs страница 11
– To wielki zaszczyt! – Bronwyn uśmiechnęła się szeroko. – Jacob jest tu naprawdę sławny...
– O kurczę, patrzcie! – krzyknąłem, licząc na to, że Noor nie usłyszała ostatnich słów Bronwyn.
Odwróciłem się i wskazałem tłumek zgromadzony nieopodal placu Plackowego, gdzie – jak się wydawało – rywalizowali ze sobą dwaj osobliwcy.
– To turniej drzwigaczy! – wyjaśniła Bronwyn i od razu zapomniała o poprzednim temacie. – Chciałam się zgłosić, ale najpierw trzeba trochę potrenować.
– Nie ociągajmy się – powiedział Hugh, jednak wszyscy zwolniliśmy, żeby popatrzeć.
Przynajmniej tuzin ludzi stał na drzwiach, które leżały na dwóch kozłach do piłowania drewna, a jakiś potężnie zbudowany młodzieniec stawał w szranki z wyraźnie niewysportowaną kobietą o obliczu tak zaciętym, jakby była gotowa w pojedynkę stawić czoło armii.
– To Sandina – oznajmiła Bronwyn. – Jest niesamowita.
Tłumek skandował: „Sandina! Sandina!”. Kobieta uklękła pod drzwiami, przyłożyła do nich szerokie ramiona i powoli wstała, posapując. Dwunastka mężczyzn na drzwiach chwiała się i wznosiła radosne okrzyki.
Bronwyn również wiwatowała i nawet Noor cicho dopingowała siłaczkę, z miną pełną zdumienia i zachwytu.
Właśnie zachwytu, nie przerażenia i nie obrzydzenia. Pomyślałem wtedy, że zdoła się tu dopasować.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie wiem, dokąd idziemy. Bronwyn i Hugh wspominali coś o naszym domu, ale kiedy ostatnio tu byłem, nasi przyjaciele mieszkali w przestronnej sypialni, która zajmowała parter pantransportikum.
Ruszyliśmy po rozklekotanym mostku nad Rowem Malariańskim i w końcu spytałem, dokąd zmierzamy.
– Pani P przeniosła nas z domu Benthama, kiedy byłeś u znachora – wyjaśnił Hugh. – Teraz mieszkamy z dala od wścibskich natrętów. Uwaga na tę deskę, obluzowała się!
Przeskoczył nad kawałkiem drewna, które w tym samym momencie wpadło do czarnej wody pod nami. Noor z łatwością pokonała dziurę, ale mnie zakręciło się w głowie, zanim zdołałem wyciągnąć nogę i przejść nad otworem.
Po drugiej stronie powędrowaliśmy brzegiem Rowu w kierunku podupadającego starego budynku, którego konstrukcja zdawała się przeczyć prawom architektury i przyciągania ziemskiego. Dom był o połowę węższy na dole niż na górze, całkiem jakby stanął na głowie, a pierwsze i drugie piętro, które rozszerzały się na boki, trzymały się tylko dzięki niezliczonym drewnianym szczudłom i podporom poustawianym na ziemi. Dół budowli wyglądał znacznie skromniej niż góra i nasuwał skojarzenia z szopą. Na pierwszym piętrze znajdowały się duże okna i rzeźbione kolumny, a zwieńczeniem drugiego piętra była niedokończona kopuła. Wszystko to zwisało pod dziwnymi kątami, a do tego czas i zaniedbania odcisnęły na budynku wyraźne piętno.
– To nie jest najpiękniejszy lokal – przyznała Bronwyn. – Ale przynajmniej nasz własny!
W tym momencie usłyszałem cienki, znajomy głosik, który wypowiedział moje imię, a kiedy wyciągnąłem szyję, zobaczyłem, że zza kopuły na dachu wylatuje Olive. Miała ze sobą wiadro i ścierkę i była przewiązana sznurkiem w talii.
– Jacob! – wykrzyknęła. – To Jacob!
Pomachała z zapałem, a ja odmachałem. Jej widok oraz entuzjastyczne powitanie sprawiły, że bardzo się ucieszyłem i jednocześnie odetchnąłem z ulgą.
Pod wpływem emocji Olive upuściła wiadro, które wylądowało na niewidocznej dla mnie części dachu. Rozległ się okrzyk zdumienia, lecz nie rozpoznałem głosu. Po chwili drzwi wejściowe otworzyły się tak gwałtownie, że jeden z zawiasów wyleciał z trzaskiem.
Ze środka wypadła Emma.
– Patrz, kogo znaleźliśmy! – zawołała Bronwyn.
Emma zatrzymała się w odległości metra i zmierzyła mnie wzrokiem. Miała na sobie czarne buciory i prosty roboczy strój w niebieskim kolorze. Mimo brudnej twarzy widziałem rumieńce na jej policzkach. Oddychała tak ciężko, jakby właśnie zbiegła kilka pięter, a do tego wydawała się rozgorączkowana. Na jej obliczu malowała się skomplikowana mieszanka emocji: złości, radości, urazy i ulgi.
– Nie wiem, czy mam cię spoliczkować, czy wyściskać! – krzyknęła.
Uśmiechnąłem się szeroko.
– Zaczniemy od uścisku?
– Ty dupku żołędny, śmiertelnie nas wystraszyłeś!
Podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.
– Poważnie? – Udawałem niewiniątko.
– W jednej chwili leżysz ranny na łóżku, a w następnej znikasz bez słowa? Pewnie, że tak!
Westchnąłem i przeprosiłem.
– Ja też przepraszam – szepnęła, opierając czoło o moją szyję, po czym nagle się wycofała, jakby przypomniała sobie, że już nie może tego robić.
Zanim zdążyłem spytać, za co mnie przeprasza, poczułem, że ktoś na nas wpada. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że obejmują mnie rękawy fioletowego smokingu z aksamitu.
– Cudownie, cudownie, że wróciłeś cały i zdrowy – rozległ się głos Millarda. – Ale może się przywitamy niekoniecznie na ogólnodostępnej ulicy?
Po tych słowach zaczął nas popychać w stronę domu. Minąwszy wykrzywione drzwi, zerknąłem za siebie, żeby sprawdzić, gdzie jest Noor, ale ujrzałem tylko uśmiechnięte twarze Bronwyn i Hugh. Wszedłem do przytulnej salonokuchniostodoly (sądząc po kurczakach gdaczących w kącie i po rozrzuconym sianie) o niskim suficie, a sekundę potem do środka wpadli moi przyjaciele, jeden po drugim. Nagle zaatakowały mnie uściski oraz głośny, wesoły harmider, kiedy wszyscy zaczęli się przekrzykiwać.
– Jacob, Jacob, wróciłeś! – wołała Olive, zbiegając po skrzypiących schodach tak szybko, jak pozwalały na to jej ołowiane buciki.
– I żyjesz! – wrzasnął Horace, podskakując i wymachując jedwabnym cylindrem.
– Jasne, że tak – odparłem. – Przecież nie zamierzałem dać się zabić.
– Nie mogłeś wiedzieć, co się zdarzy – zauważył. – Niestety, ja też nie wiedziałem. Ostatnio w ogóle nie miewam snów.
– Ameryka to okropne, niebezpieczne miejsce. – Millard nie odstępował mnie na krok. – Coś ty sobie myślał, znikając bez słowa?
– Myślał, że mamy to gdzieś! – powiedziała Bronwyn z niedowierzaniem.
Emma wyrzuciła ręce do góry.