Konferencja ptaków. Ransom Riggs
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Konferencja ptaków - Ransom Riggs страница 6
– Jak diabli. Ale także dumna, jeśli sprowadzimy go do domu w jednym kawałku.
– Do domu? – powtórzyła Noor. – Czyli gdzie?
– To pętla w Londynie pod koniec dziewiętnastego wieku. Nazywa się Diabelskie Poletko – wyjaśnił jej Hugh. – Nie mamy niczego, co bardziej przypominałoby dom.
– Brzmi... wspaniale. – Noor zmarszczyła brwi.
– Poletko jest trochę prymitywne, ale ma swój urok. To i tak lepsze niż życie na walizkach.
Noor nie wglądała na przekonaną.
– I to jest odpowiednie miejsce dla ludzi takich jak wy? – spytała.
– Dla takich jak my – poprawiłem ją.
Nie zareagowała albo ukryła swoją reakcję, ale ujrzałem błysk w jej oczach, jakby zaczynała rozumieć. My.
– Tam będziesz bezpieczna – powiedziała Bronwyn. – Nie będą cię ścigać ludzie z bronią... ani helikoptery...
Już miałem się zgodzić, kiedy nagle przypomniałem sobie ostrzeżenie H dotyczące ymbrynek i to, co mówiła mi pani Peregrine podczas naszej ostatniej rozmowy: o ofiarach koniecznych dla większego dobra. Jedną z nich miała być właśnie Noor.
– A wszystkie te rzeczy, które zdaniem H powinniśmy zrobić? – zwróciła się do mnie Noor.
Mówiła odrobinę ściszonym głosem, niepewna, czy Bronwyn i Hugh wiedzą lub powinni o tym wiedzieć.
– Jakie znowu wszystkie rzeczy? – zainteresował się Hugh.
– H zdradził mi przed śmiercią pewne informacje o Noor i ludziach, którzy ją ścigają – wyjaśniłem. – Dodał, że musimy znaleźć kobietę, którą nazywał V. Podobno tylko ona wie coś ważnego o tym wszystkim.
– V? Czy to nie ta pogromczyni głucholców, którą wyszkolił twój dziadek? – spytała Bronwyn.
Bronwyn była w pętli różdżkarzy, gdy po raz pierwszy ktoś wspomniał o V. Naturalnie pamiętała.
– Właśnie ona – przytaknąłem. – A H... czy raczej jego głucholec... pokazał nam mapę i dał wskazówki, jak ją znaleźć...
– Jego głucholec? – Bronwyn wstrzymała oddech.
Wyciągnąłem z kieszeni fragment papierowej mapy i pokazałem przyjaciołom.
– Już nie był głucholcem. Zamieniał się w coś innego.
– W upiora? – odezwał się Hugh. – Tylko w to mogą zamieniać się głucholce.
Noor popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
– Mówiłeś, że upiory to nasi wrogowie.
– Bo tak jest – odparłem. – Ale H przyjaźnił się z tym konkretnym głucholcem...
– To wszystko jest coraz bardziej surrealistyczne – burknęła.
– Wiem. Właśnie dlatego myślę, że powinniśmy pójść razem na Diabelskie Poletko – powiedziałem. – Potrzeba nam pomocy, a tam są wszyscy osobliwcy, których znam i którym ufam.
Inna sprawa, czy oni nadal mi ufali i czy byli gotowi pomóc po tym, na co ich naraziłem. Musiałem jednak spróbować. Potrzebowałem swoich przyjaciół i do diabła z ostrzeżeniem H.
Jeśli pani Peregrine naprawdę była zdolna do odesłania dziewczyny, której właśnie pomogliśmy się uratować, z powrotem w ręce prześladowców – z politycznych czy jakichkolwiek innych powodów – to znaczy, że nie była panią Peregrine, jaką znałem. A skoro nie mogłem uchronić Noor przed nieszczęściem w pętli pełnej przyjaciół, niby jak miałem jej pomóc lawirować wśród niebezpieczeństw osobliwej Ameryki?
– Millard to specjalista od kartografii – oświadczyła Bronwyn.
– A Horace jest prorokiem – dodałem. – Przynajmniej od czasu do czasu.
– No tak. – Noor znów skierowała na mnie spojrzenie. – Nie skończyłeś o tym mówić.
Chciałem powiedzieć jej o proroctwie na osobności, bez świadków. Wyglądało na to, że bezpośrednie niebezpieczeństwo już nam nie zagraża.
– To może poczekać – oznajmiłem.
Hugh i Bronwyn popatrzyli na mnie z ciekawością
– Skoro tak twierdzisz – odparła Noor, ale w jej głosie usłyszałem zniecierpliwienie.
Pociąg zahamował. Wjechaliśmy na następną stację.
Wybiegliśmy z podziemi na zalane światłem dnia ulice. Noor przez chwilę tłumaczyła Bronwyn, gdzie jesteśmy.
– To już niedaleko – powiedziała Bronwyn.
Poprowadziła nas skosem przez cztery pasy ruchu na jezdni, nie zważając na trąbienie kierowców.
Przeszliśmy przez boisko do koszykówki, na którym toczyła się gra, i przez smutny park w cieniu dwóch starych bloków mieszkalnych. Z każdą przecznicą okolice robiły się coraz bardziej nieciekawe, zaniedbane i parszywe, aż wreszcie dotarliśmy do podnóża olbrzymiego budynku z cegły, obstawionego rusztowaniami i otoczonego ogrodzeniem z drucianej siatki zasłoniętej zielonym brezentem. Bronwyn przystanęła i uniosła płachtę, pod którą znajdowała się dziura w ogrodzeniu. Oboje z Noor zerknęliśmy na siebie niepewnie.
Bronwyn i Hugh pomachali, żebyśmy szli za nimi, po czym zniknęli za siatką.
Po chwili Hugh wystawił głowę przez siatkę.
– Idziecie? – zawołał.
Noor na moment zacisnęła powieki, zapewne pytając się w duchu: „Co ja do diabła robię?”, po czym przeszła na drugą stronę ogrodzenia. Pewnie by nie uwierzyła, że sam często biłem się z podobnymi myślami. Odkąd pojechałem do Walii, żeby ścigać duchy ze starych fotografii, głos we mnie wykrzykiwał: „Co ty, do diabła, robisz?” mniej więcej codziennie. Coraz lepiej szło mi jego tłumienie i teraz był o wiele cichszy, jednak nie zniknął.
Po drugiej stronie ogrodzenia rozpościerał się inny świat, to znaczy o wiele smutniejszy i bardziej ponury. Za brezentem poczułem się tak, jakbym uchylił spowijający zwłoki całun. Budynek wzniesiono i wykończono dawno temu, ale potem został porzucony i popadł w ruinę. Stojąc w przerośniętej trawie, wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem się uważnie. Budynek miał dziesięć pięter i szerokość przecznicy. Ktoś powybijał wszystkie okna z szybkami w ołowianych ramkach, a spod uschniętego bluszczu prześwitywały kruszejące cegły. Szerokie schody prowadziły do drzwi