Konferencja ptaków. Ransom Riggs
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Konferencja ptaków - Ransom Riggs страница 7
– Naćpano mnie. – Noor unikała mojego wzroku. – Zjadłam jakieś kiepskie grzybki. Jestem w śpiączce, a to tylko sen. – Potarła twarz dłońmi. – Wszystko ma więcej sensu niż...
– Nie potrafię udowodnić, że nie śpisz – przerwałem jej. – Ale naprawdę wiem, przez co przechodzisz.
Bronwyn biegła do nas, powtarzając bezgłośnie: „Chodźcie, chodźcie, chodźcie”.
Ogrodzenie za nami się zatrzęsło, a ktoś zaklął.
– Wiem, że gdzieś jest przejście – powiedział jakiś głos.
Inny głos tylko chrząknął w odpowiedzi.
To byli ludzie Leo. Zdołali dotrzeć za nami aż tutaj.
Nawet jeśli Noor rozważała inny scenariusz, grzechocząca siatka wybiła jej to z głowy.
Pobiegliśmy przez wysoką trawę wraz z Bronwyn i Hugh, a potem w górę schodów, mijając napisy, które rozmazywały mi się przed oczami. Mimo to wiedziałem, co one komunikują: BUDYNEK DO ROZBIÓRKI i WSTĘP WZBRONIONY. W końcu dobiegliśmy do wejścia. Deski, którymi kiedyś je zabito, były teraz powyrywane i połamane. Rozłupane drewno i wygięte gwoździe podgryzały nas niczym zębiska, kiedy przeciskaliśmy się na drugą stronę, aby wkrótce znowu znaleźć się w miejscu, którego być może nigdy nie mieliśmy opuścić.
Budynek był tak ciemny i zaśmiecony, że nie dało się biec. Każdy krok groził nabiciem się na jakiś ostry przedmiot albo upadkiem w dziurę w podłodze. Dlatego posuwaliśmy się bokiem jak kraby, robiąc długie, zamaszyste kroki w bok i machając przed sobą rękami. Przez cały czas podążaliśmy za Hugh i Bronwyn, którzy znali to miejsce. Słyszeliśmy na zewnątrz siepaczy Leo, którzy właśnie przeszli przez płot, a po chwili ich kroki zadudniły na schodach. Bronwyn zastawiła dziurę, przez którą weszliśmy, starą lodówką, najwyraźniej pozostawioną tam właśnie w tym celu, ale było oczywiste, że to spowolni pościg tylko na moment.
Dotarliśmy do dużego pomieszczenia o brudnych, częściowo zabitych deskami oknach. Nareszcie dało się cokolwiek zobaczyć. Mijając zapleśniałe wózki inwalidzkie oraz sterty zardzewiałego sprzętu medycznego rodem z sennych koszmarów, brnęliśmy przez płytkie morze na oko toksycznej wody, która pokrywała całą podłogę.
Noor nuciła pod nosem, ale przestała, gdy na nią zerknąłem.
– Zawsze tak robię z nerwów – wyjaśniła.
Kilkoma susami ominąłem fragment zapadniętej podłogi i wyciągnąłem rękę, żeby pomóc Noor.
– Czym się tu denerwować? – Uśmiechnąłem się niewesoło.
Wzięła mnie za rękę i skoczyła. Nie wyglądała na rozbawioną.
– Powiedzcie, że jest stąd drugie wyjście – westchnęła.
– Lepiej – odparł Hugh przez ramię. – Są tu drzwi do pantransportikum.
Zanim Noor zdążyła zareagować, rozległ się tak niesamowity i nie pasujący do tego miejsca dźwięk, że przeszył mnie dreszcz. Usłyszeliśmy drażniący dysonansem akord niemelodyjnej muzyki. Po okrążeniu stosu przemoczonych pożółkłych materaców przekonaliśmy się, skąd dochodzi dźwięk. Wydobywał się z wypatroszonego pianina, które leżało na tylnej ścianie, blokując jedyne wyjście z pomieszczenia. Dalej rozciągał się korytarz pełen drzwi. Ktoś wydarł wnętrzności instrumentu i poprzybijał je do różnych miejsc wokół wyjścia. Ciężkie struny sterczały niczym las nastroszonych włosów z metalu. Aby się stąd wydostać, trzeba było się wspiąć na pianino i przecisnąć między strunami. Ktoś musiał zrobić to już wcześniej – stąd okropna kakofonia, którą usłyszeliśmy – co oznaczało, że właśnie opuścił to pomieszczenie lub był w nim teraz z nami.
Nagle zza leżącego nieopodal inkubatora dla noworodków wstała jakaś postać.
– A, to wy.
Twarz tego osobnika pokrywała szczecina tak gęsta, że można ją było tylko nazwać sierścią. Uśmiechnął się do nas krzywo.
To był Pieskapysk.
– Już wróciliście? – zwrócił się do Bronwyn i Hugh.
– Tak, ale nie możemy zostać – odparła Bronwyn.
– Musimy jak najszybciej stąd zniknąć – dodał Hugh.
Pieskapysk oparł się o pianino.
– Wyjście kosztuje dwie setki – oznajmił.
– Zapłaciliśmy za przejście w obie strony! – wycedził Hugh ze złością.
– Chyba źle usłyszałeś. Strasznie się śpieszyliście, kiedy przedstawiałem obowiązujący cennik...
W oddali rozległ się krzyk, a potem zgrzyt metalu o kamień. Nasi prześladowcy zaczęli przesuwać lodówkę.
Pieskapysk nadstawił ucha.
– A to co?! – warknął. – Chyba nie wpakowaliście się w tarapaty, co?
– Owszem – mruknąłem z irytacją. – Ktoś nas ściga.
– O nie. – Zacmokał językiem. – To będzie kosztowało trochę więcej. Musimy ich wyprowadzić w pole, a was ukryć... Czy to sługusy Leo Burnhama? Chyba się wkurzyli.
– W porządku. Cena nie gra roli – oznajmiła Bronwyn.
Marzyliśmy o tym, żeby mu przyłożyć, ale dobrze wiedzieliśmy, że narobi nam kłopotów bez końca, jeśli tylko zechce.
– Pięć stówek – oświadczył.
Znowu usłyszeliśmy szuranie, ale tym razem trwało dłużej niż poprzednie. Najwyraźniej robili postępy.
– Mam tylko cztery. – Hugh pogmerał w kieszeni.
– No to pech. – Pieskapysk odwrócił się, żeby odejść.
– Zapłacimy jutro! – krzyknęła Bronwyn.
Ponownie skierował na nas wzrok.
– Jutro będzie siedem stów.
Coś donośnie gruchnęło. Przedostali się.
– Dobra! W porządku! – zawołał Hugh, a z jego ust wyleciała wzburzona pszczoła.
– Kasa ma być na czas. Bardzo nie chciałbym im pokazywać waszych sekretnych drzwiczek.
Dali mu wszystko, co mieli. Pieskapysk przeliczył pieniądze z irytującą dokładnością, po czym wepchnął banknoty do kieszeni. Wspiął się na