TELEFON OD ANIOŁA. Guillaume Musso
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу TELEFON OD ANIOŁA - Guillaume Musso страница 9
7.30
Ostatni model jaguara XF pokonywał zimny metalowy błękit obwodnicy Paryża. Biała skóra, drewno orzechowe, aluminium – luksusowe i przytulne wnętrze samochodu wywoływało poczucie bezpieczeństwa. Na tylnym siedzeniu leżały walizki od Vuittona, torba z kijami golfowymi i numer „Le Figaro Magazine”.
– Czy na pewno chcesz dziś otworzyć sklep? – ponowił pytanie Raphaël.
– Kochanie, mówiliśmy już o tym tysiąc razy! – wykrzyknęła Madeline.
– Moglibyśmy przedłużyć sobie wakacje… – nie ustępował mężczyzna. – Śmignę do Deauville, spędzimy noc w Normandy i jutro rano zjemy lunch z moimi rodzicami.
– Kuszące, ale… nie. A poza tym przecież masz spotkanie z jakimś klientem na budowie!
– Ty decydujesz! – skapitulował architekt, skręcając w boulevard Jourdan.
Denfert-Rochereau, Montparnasse, Raspail: samochód przejechał przez prawie całą Czternastą Dzielnicę, zanim zatrzymał się przed ciemnozieloną bramą numer trzynaście przy rue Campagne-Première.
– Przyjść po ciebie wieczorem do kwiaciarni?
– Nie, dojadę do ciebie na motorze.
– Zamarzniesz!
– Może, ale uwielbiam mojego triumpha! – odpowiedziała, całując go na pożegnanie.
Stali tak objęci dłuższą chwilę, aż klakson taksówki wyrwał ich z zaczarowanego świata.
Madeline trzasnęła drzwiami samochodu i posłała ukochanemu pocałunek. Wystukała kod do bramy i weszła na zadrzewione podwórko. Mieszkanie, które wynajmowała od chwili, kiedy zamieszkała w Paryżu, znajdowało się na parterze.
Brrr! Tu jest co najmniej minus piętnaście stopni! Zadrżała z zimna, wchodząc do dwupoziomowego mieszkania, będącego kiedyś pracownią malarską. Dzielnica, w której mieszkała, słynęła z tego typu pracowni budowanych tu masowo pod koniec dziewiętnastego wieku.
Madeline podpaliła zapałką płomień w piecyku podgrzewającym bojler i włączyła czajnik, żeby zrobić sobie herbatę.
Pracownia malarska już od dawna zmieniła się w urocze dwupokojowe mieszkanie z salonem, małą kuchnią i sypialnią na antresoli. Ale jego wysokość, wielkie okna w głównej ścianie i drewniany malowany parkiet przypominały o początkowym przeznaczeniu tego pomieszczenia, dodając mu uroku i stylu.
Madeline włączyła radio na stację nadającą jazz, sprawdziła, czy kaloryfery są podkręcone do maksimum, i popijając powoli herbatę, kiwała się w rytmie dźwięków trąbki Louisa Armstronga. Czekała, aż w mieszkaniu zrobi się cieplej.
Po chwili wzięła szybki prysznic i drżąc z zimna, wybiegła z łazienki. Wyjęła z szafy ciepły podkoszulek, dżinsy i gruby sweter ze szkockiej wełny. Gotowa do wyjścia, schrupała batonik Kinder Bueno, wciągając skórzaną kurtkę i owijając szyję najcieplejszą chustką, jaką miała.
Było niewiele po ósmej, kiedy wsiadła na swój płomiennożółty motocykl. Jej elegancka kwiaciarnia była niedaleko, ale Madeline nie chciała, żeby Raphaël ją odwoził do domu. Z rozwianymi włosami przejechała kilkaset metrów po swojej ulubionej ulicy. Tutaj powstawały wiersze Rimbauda i Verlaine’a, tu zakochali się w sobie Aragon i Elsa i tę ulicę wreszcie unieśmiertelnił Godard na końcu swego pierwszego filmu w słynnej tragicznej scenie, w której Jean-Paul Belmondo, trafiony kulą w plecy, pada bez życia na ziemię na oczach amerykańskiej narzeczonej.
Madeline skręciła z boulevard Raspail w rue Delambre. Dojechała nią do Jardin Extraordinaire, otwartego przez nią dwa lata wcześniej salonu kwiatowego, z którego była niezwykle dumna.
Z lękiem podniosła metalowe żaluzje. Po raz pierwszy była tak długo nieobecna. Na czas urlopu w Nowym Jorku powierzyła sklep Takumiemu, swemu japońskiemu podwładnemu, który kończył paryską szkołę kwiaciarzy.
Wchodząc do wnętrza, westchnęła z ulgą. Takumi wykonał wszystkie jej polecenia, nie pominął niczego. Poprzedniego dnia kupił w Rungis świeże kwiaty, bo wszędzie stały orchidee, białe tulipany, lilie, poinsecje, ciemierniki, jaskry, mimozy, żonkile, fiołki, amarylisy… Wspólnie ubierana wielka choinka błyszczała wszystkimi światełkami, a z sufitu zwisały gałązki jemioły i ostrokrzewu.
Uspokojona Madeline zdjęła kurtkę i obwiązała się fartuchem. Położywszy w zasięgu ręki sekator, konewkę i małą motykę, z zapałem zabrała się do najpilniejszych prac: oczyściła liście fikusa, przesadziła orchideę, podcięła bonzai.
Kwiaciarnia Madeline była zakątkiem magicznym i pełnym poezji. Jego atmosfera sprzyjała natchnieniu. Stanowiła oazę spokoju w hałaśliwym, niespokojnym mieście. Madeline pragnęła, żeby ludzie przekraczający progi kwietnego butiku, zapomnieli natychmiast o swoich nawet największych troskach. Zwłaszcza teraz, w czasie świąt Bożego Narodzenia, panował tu prawdziwie bajkowy nastrój. Gdy człowiek przekraczał próg Jardin Extraordinaire, czas się cofał. Czarodziejskie zapachy przenosiły go natychmiast w bezpieczny świat dzieciństwa i chroniącej go tradycji.
Zakończywszy wstępne prace, rozpakowała choinki i ustawiła je przed sklepem. Żaluzja poszła w górę dokładnie o godzinie dziewiątej.
Madeline uśmiechnęła się na widok pierwszego klienta. Stare przysłowie mówiło, że jeśli pierwszym klientem jest mężczyzna, utarg będzie bardzo wysoki. Niestety, zachmurzyła się, gdy usłyszała, co mężczyzna zamówił: bukiet dla żony, który miała dostarczyć anonimowo. To była nowa, modna taktyka zazdrosnych mężów: wysłać żonie kwiaty bez wizytówki i obserwować jej reakcję. Jeśli żona przemilczy otrzymanie bukietu, to oznacza, że ma kochanka… Mężczyzna szybko uregulował należność i wyszedł, nie interesując się nawet, z jakich kwiatów będzie bukiet. Madeline zaczęła więc sama komponować wiązankę, którą Takumi miał dostarczyć po godzinie dziesiątej do jakiegoś banku przy rue Boulard, kiedy rozległy się głośne tony melodii Jumpin’ Jack Flash. Zmarszczyła brwi. Słynna melodia Rolling Stonesów dobiegała z kieszonki w jej torbie, w której znajdowała się komórka tego Jonathana Jak-Mu-Tam. Zawahała się, odebrać czy nie, ale zanim się zdecydowała, dzwonek zamilkł. Przez chwilę w kwiaciarni panowała cisza, po czym rozległ się krótki głuchy dźwięk, zawiadamiający, że telefonujący zostawił wiadomość.
Madeline wzruszyła ramionami. Nie ma zamiaru wysłuchiwać wiadomości skierowanej na pewno nie do niej… Ma inne sprawy na głowie. A poza tym miała głęboko gdzieś tego całego Jonathana. Skończony cham! No i…
Jednak nie mogła powstrzymać ciekawości. Puknęła w ekran i przyłożyła telefon do ucha. Usłyszała poważny, niepewny głos jakiejś kobiety, jakby Amerykanki, mówiącej z lekkim włoskim akcentem i najwyraźniej powstrzymującej szloch.
Jonathanie, to ja, Francesca. Proszę cię, zadzwoń do mnie. Musimy porozmawiać, trzeba… Wiem, że cię zdradziłam, wiem, że nie możesz zrozumieć, dlaczego wszystko zepsułam. Wróć, proszę, zrób to dla Charly’ego, zrób to dla nas. Kocham cię… Nie zapomnisz, wiem, ale mi przebaczysz. Jonathanie, życie jest tylko jedno, a my jesteśmy stworzeni do bycia razem, będziemy