Siódma ofiara. Aleksandra Marinina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Siódma ofiara - Aleksandra Marinina страница 17
Nastia wróciła do siebie i od razu zadzwoniła do Tatiany, mimo że ta była w pracy. Obrazcowa podniosła słuchawkę dopiero po chwili. Głos miała oschły i bezbarwny. Widocznie przesłuchiwała kogoś w swoim gabinecie.
– Taniu, to ja. Mogę dwa słowa?
– Półtora – odparła stanowczo. – Nie jestem sama.
– Zamordowano ją – oznajmiła Nastia krótko.
– Rozumiem – równie krótko powiedziała Tatiana i odłożyła słuchawkę.
[3] Brityj (ros.) – ogolony.
Rozdział 4
BABCIA ZABÓJCY
No cóż, u progu siedemdziesięciopięciolecia mogę dokonać podsumowania i stwierdzić, że godnie przeżyłam swoje życie. I dobrze wychowałam wnuka, który nie splamił honoru naszego rodu. Ale tylko Bóg wie, ile mnie to kosztowało i jakie próby musiała przetrwać nasza rodzina. Wychowanie nie pozwalało mi otwarcie okazywać swoich uczuć, więc tylko mój nieżyjący mąż zdawał sobie sprawę, choć nie do końca, przez co przechodziłam, gdy zagrożony był honor rodziny. Sądzę jednak, że mój małżonek czuł to samo co ja.
Na przestrzeni stu pięćdziesięciu lat w rodzie Danilewiczów-Lisowskich nie doszło do żadnego mezaliansu. Od pokoleń zawieraliśmy związki małżeńskie tylko z równymi sobie pod względem wykształcenia. Naukowcy, pisarze, lekarze, profesorowie uniwersyteccy. Żadnych inteligentów wywodzących się z kręgów plebejskich, żadnych kupieckich latorośli czy innego towarzystwa wątpliwego autoramentu. A zwłaszcza polityków i rewolucjonistów. Każdy, kto dostępował zaszczytu spokrewnienia się z nami, musiał być wart naszego rodu i naszych tradycji, których strzegliśmy jak źrenicy oka i przekazywaliśmy z pokolenia na pokolenie. Te wymogi dotyczyły także nas. My też musieliśmy się okazać godni naszych przodków. Przez całe życie zajmowałam się antyczną greką, swoje prace naukowe poświęciłam twórczości pisarzy starożytnej Grecji. Mój zmarły małżonek był literaturoznawcą, specjalizował się w poezji rosyjskiej końca osiemnastego wieku. W tym miejscu muszę nadmienić, że moi rodzice długo nie chcieli udzielić zgody na nasz ślub. Potrzebowali sporo czasu, by się przekonać, że Nikołaj Wieniediktowicz Essen będzie dla mnie odpowiednią partią. On zaś, żeby im to udowodnić, musiał zdobyć dobre imię w środowisku krytycznoliterackim. Dziękuję losowi za to, że miałam zaledwie szesnaście lat, gdy poznałam Nikołaja, i nie zestarzałam się zbytnio przez kolejne dziesięć, podczas których udowadniał, że jest mnie godzien. Gdy połączyliśmy się węzłem małżeńskim, ja miałam dwadzieścia sześć lat, a Nikołaj Wieniediktowicz – czterdzieści. Mimo to nie żywiłam pretensji do rodziców, bo rozumiałam, że w naszej rodzinie nie było i nie powinno być mezaliansów. Szesnastolatka nie potrafi ocenić, kto jest godny zostać członkiem rodu, który w ciągu półtora wieku spłodził naukowców i literatów światowej sławy.
W ten sposób wychowywałam naszą jedynaczkę Inessę. Niestety, czasy się zmieniły i nasze stare rodzinne tradycje nie potrafiły się oprzeć rozpasaniu obyczajów. Bolszewicy… Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego rodzice nie emigrowali razem z innymi. Czasami myślę, że tatusia, niech mu ziemia lekką będzie, zaślepiły idee rewolucji. A niekiedy przychodzi mi na myśl, że zwyczajnie się na nich nie poznał i nie rozumiał niebezpieczeństwa przymusowego bolszewizmu. Naiwnie sądził, że nikt nie będzie szykanował naukowców badających epokę starożytną. W tej kwestii, o dziwo, miał rację. Bolszewicy potrzebowali instytutów, żeby uczyć w nich rwącą się do władzy biedotę – obiecano im przecież, że każda kucharka będzie mogła rządzić państwem. Ktoś musiał wykładać historię na owych uczelniach. Ojciec aż do śmierci kierował katedrą uniwersytecką i został pochowany z wielkimi honorami. Ale zacny i łatwowierny historyk nie wziął pod uwagę jednego: w kraju bolszewików niełatwo będzie zachować nasze tradycje, które ceniliśmy nade wszystko.
Inessa rokowała duże nadzieje. We wczesnym dzieciństwie grała w szachy, w szkole zawsze była prymuską, wyróżniała się zwłaszcza w naukach ścisłych. Oboje z Nikołajem Wieniediktowiczem wróżyliśmy jej karierę fizyka, ale ona, ku naszemu rozczarowaniu, nie wykazywała najmniejszych ciągot do dziedzin, które przychodziły jej lekko. Nie poparliśmy, ma się rozumieć, decyzji rozpoczęcia studiów w instytucie pedagogicznym. Owszem, w naszej rodzinie byli profesorowie, w dodatku liczni, oboje z Nikołajem Wieniediktowiczem nosimy ten tytuł, ale profesor to profesor, szkolny nauczyciel zaś, proszę wybaczyć, to w przypadku Danilewiczów-Lisowskich nonsens. Trochę się jednak uspokoiliśmy, gdy Inessa nam wytłumaczyła, że nie zamierza pracować w zwykłej szkole. Interesują ją metody stymulujące rozwój umysłu, logicznego myślenia i pamięci u dzieci, dlatego zamierza się poświęcić wyłącznie nauce.
– Czyżbyś nie rozumiała, mamo – mówiła – że wszystkie sukcesy w szkole zawdzięczam temu, że tata zaczął grać ze mną w szachy, gdy skończyłam zaledwie cztery lata? To dlatego mam świetną pamięć i rozumuję logicznie. Są też jednak pewne właściwości umysłu, które rozwijają się dzięki innym rzeczom, nie tylko szachom. I właśnie tymi „innymi rzeczami” pragnę się zająć, żeby umożliwić każdej rodzinie wychowanie dziecka o wysokim potencjale intelektualnym. W tym celu muszę zdobyć wykształcenie pedagogiczne i odpowiedni dyplom.
No cóż, brzmiało to całkiem nieźle. Myśl, że zobaczymy naszą jedynaczkę w roli szkolnej nauczycielki, była nie do zniesienia. Ale jej pomysł w takiej postaci mogliśmy zaakceptować.
– Zapoznałaś się z literaturą przedmiotu? –zainteresował się rzeczowo Nikołaj Wieniediktowicz. – Jak daleko sięgają badania dotyczące danego problemu?
– Tato, przeczytałam mnóstwo książek i artykułów. Nikt o tym nigdy nie pisał i się tym nie zajmował.
– A więc będziesz pierwsza? –