Siódma ofiara. Aleksandra Marinina

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Siódma ofiara - Aleksandra Marinina страница 21

Siódma ofiara - Aleksandra Marinina

Скачать книгу

wynosi dwieście piętnaście rubli, to pewne, że nie kupi potrzebnych lekarstw. O ludzi zaś trzeba dbać. W żargonie milicyjnym nazywa się to „ściemnianie”, ale przecież to dla dobra… Są tacy gliniarze, którzy „ściemniają” w porozumieniu ze swoimi informatorami, dostają pieniądze i razem je przepijają. I tak się zdarza. Siergiej Zarubin nigdy sobie na to nie pozwalał. Sytuację, gdy należało komuś pomóc, postrzegał w zupełnie innych kategoriach.

      IRINA

      We wtorki Iroczka Miłowanowa odwiedzała rynki i duże sklepy, gdzie nie sposób przepychać się z rocznym dzieckiem. O tym, żeby zostawić chłopca w wózku przed wejściem, nawet nie było mowy. Zwłaszcza po tamtym strasznym wypadku na ulicy Wierchniaja Krasnosielskaja, kiedy to ukradziono niemowlaka z wózka stojącego przed drzwiami poradni dla kobiet, do której szczęśliwa mamusia zajrzała dosłownie na minutę, żeby podziękować lekarzom za pomoc okazaną w czasie trudnej ciąży. Wyszła, a dziecka nie ma. W całej Moskwie aż huczało. Pojawiło się mnóstwo ogłoszeń: i w telewizji, i w radiu, i porozklejanych na murach domów: „Pomóżcie znaleźć Jegora!”. Ale wszystko na nic. Chłopczyka nie znaleziono. Matka się załamała i popełniła samobójstwo. Wspominając tę historię, Iroczka za każdym razem wybuchała płaczem zarówno z litości dla nieszczęsnej matki, jak i ze strachu o Griszę.

      Dzisiaj, we wtorek, gdy tylko została sama, zrobiła listę niezbędnych zakupów, obmyśliła trasę i udała się na duży bazar odzieżowy. Nadchodzą chłody, Stasow potrzebuje nowego szalika, Tatiana – porządnego żakietu, najlepiej szarego albo ciemnoniebieskiego, a ona, Irina, powinna sprawić sobie nowe dżinsy, bo stare się wyświeciły i wytarły na kolanach od ciągłych zabaw z dzieckiem na podłodze. Wszystkim członkom rodziny trzeba też kupić grube, „wiejskie” skarpety, w których wygodnie się chodzi po domu, gdy jest zimno. O wiele lepiej niż w kapciach. Po wyjściu z bazaru Ira wstąpi na pobliskie targowisko, żeby uzupełnić zapasy oleju, drożdży i mąki. Spośród wszystkich dań najbardziej lubiła piec rozmaite ciasta i bułeczki, toteż mąka i drożdże rozchodziły się błyskawicznie w jej gospodarstwie.

      Na bazar można było pojechać autobusem, ale Irina wolała się przejść. Gdy tylko minęła bramę wejściową, natychmiast zaczepiła ją nieznana kobieta w średnim wieku.

      – Ojej, niech mi paniusia pomoże – wyjęczała, podając jej jakąś kartkę. – Nie mogę otworzyć losu. Kupiłam na loterii, ale nie mam siły otworzyć. Choruję, a pani jest taka młoda i silna…

      Ira odruchowo wzięła parokrotnie złożony i przeszyty metalowym kółeczkiem los, spróbowała go naderwać, ale zadanie okazało się niełatwe. Los się nie poddał. Czując opór, szybko oddała go kobiecie.

      – Przepraszam – wybąkała. – Bardzo się śpieszę.

      Jednakże parę metrów dalej historia się powtórzyła. Tym razem zatrzymała ją młoda kobieta z cierpiętniczą miną.

      – Niech pani będzie tak dobra i pomoże mi otworzyć los. Sama nie daję rady. Kupiłam go…

      Ira udała, że nie słyszy, i pośpiesznie prześlizgnęła się obok. Dziwna sprawa z tymi losami, pomyślała, ale zaraz potem jej uwagę zaprzątnęło poszukiwanie potrzebnych artykułów. Nie minęły nawet dwie minuty, gdy usłyszała kolejny głos.

      – Przepraszam, mogę prosić o pomoc? Kupiłam los na loterii, ale nie mogę go otworzyć, nie potrafię…

      – Nie do wiary – zdziwiła się Ira. – Ilu was się tutaj kręci? Bez przerwy mnie zaczepiacie!

      Czyjaś ciężka ręka opadła na jej ramię. Irina obejrzała się ze strachem i zobaczyła potężnego osiłka z wielce nieprzyjemnym wyrazem twarzy.

      – Zjeżdżaj stąd – wysyczał. – I to migiem. Żebym cię tutaj nie widział. No już!

      Popchnął ją lekko, ale waga zgrabnej młodej kobiety okazała się tak nikła w porównaniu z masą jego mięśni, że Iroczka przeleciała ze trzy metry do przodu i omal nie straciła równowagi. Z trudem się opanowała, zacisnęła zęby i połykając łzy strachu i rozżalenia, ruszyła pomiędzy rzędami. Natarczywe kobiety z losami w rękach zastępowały jej drogę zatrważająco regularnie, dosłownie co dwie, trzy minuty, więc czuła się niepewnie. Starała się zachować spokój, odwracała wzrok, udawała, że nie słyszy, albo ze skruchą bąkała: „Przepraszam, nie mam czasu” i pośpiesznie zmieniała kierunek. Ze zdenerwowania nie mogła się skupić, patrzyła na wywieszone rzeczy i nie potrafiła stwierdzić, czy to akurat to, czego potrzebuje, i czego tutaj w ogóle szuka. W chwili, gdy napięcie nerwowe sięgnęło zenitu, znowu ktoś ją zaczepił. Tym razem była to niechlujna baba ze złotymi zębami, przypominająca Cygankę.

      – Ej, ślicznotko, zrób mi tę łaskę i pomóż otworzyć los, dobrze? Męczy mnie podagra, palce są chore i nieposłuszne.

      W tym momencie Iroczka nie wytrzymała. Zapomniała o ostrożności i krzyknęła na całe gardło:

      – Czy wy nie macie sumienia? Nie dajecie mi ani chwili spokoju! Zaczepiacie na każdym kroku, nie pozwalacie przejść! Odczepcie się ode mnie! Zaraz wezwę milicję!

      Ktoś chwycił ją z tyłu i lekko poderwał w górę.

      – Zabieraj się stąd, bo pogruchoczę ci kości. Zrozumiałaś? No dalej, ruszaj!

      Pozwolono jej się uwolnić, ale nie obejrzeć. Łatwość, z jaką ją podniesiono, pozwalała przypuszczać, że stał za nią taki sam jak poprzednio osiłek. Na rynku pracowała dobrze zorganizowana grupa, tylko nie wiadomo było, czym właściwie się zajmowała. Na pewno nie chodziło jednak o pomoc bliźniemu.

      Przerażona Iroczka rzuciła się na oślep przez tłum. Nie wiedziała, jak dotarła do wyjścia. Widocznie nogi same ją niosły. Zatrzymała się dopiero koło targowiska, żeby złapać oddech. Trzęsła się z oburzenia i ze strachu, po policzkach spływały jej łzy.

      – Ira? – Usłyszała tuż obok znajomy głos. – Co pani jest? Dlaczego pani płacze?

      Stał przed nią sąsiad we własnej osobie. W taniej kurtce, starych dżinsach i z torbą w rękach.

      – Ojej, Andriej Timofiejewicz…

      Ira pociągnęła nosem, a potem się rozszlochała, wtulając twarz w jego kurtkę. Sąsiad delikatnie poklepywał ją po plecach, czekając, aż się uspokoi.

      – No co się stało, moja kochana? Ktoś ukradł pani pieniądze?

      Ira zreflektowała się i sięgnęła do torebki. Nie, wszystko w porządku, portmonetka jest na swoim miejscu. Wyjęła chusteczkę, wytarła oczy i drżącym ze wzburzenia głosem opowiedziała Andriejowi Timofiejewiczowi, co ją spotkało na bazarze.

      – Chcę zawiadomić milicję – oznajmiła stanowczo. – To skandal!

Скачать книгу