Dracul. Dacre Stoker
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница 8
Ciocia Ellen przyłapała mnie na przyglądaniu się jej rękom i zabrała mi je z pola widzenia, odgarniając mi włosy opadające na oczy.
– Bardzo ci się pogorszyło, majaczysz, jesteś rozpalony. Boli cię?
Spróbowałem pokiwać głową, ale znów nie mogłem się ruszyć. Już samo trzymanie oczu otwartych było bolesne, ale i tak ich nie zamykałem, nie mogąc odwrócić wzroku od Ellen.
– Musi boleć.
Sądziłem, że ma na myśli gorączkę, zauważyłem jednak, że patrzy na moje ramię. Zebrałem się w sobie i uniosłem je. Pod łokciem były trzy pijawki, a nad nim co najmniej dwie kolejne. Wszystkie nabrzmiałe, nasycone upiorną ucztą. Największa z nich, przyczepiona niedaleko nadgarstka, wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć. Jej tłuste ciało poruszało się żarłocznie w rytm wysysania krwi. Na drugiej ręce było co najmniej sześć następnych, a wiedziałem, że wujek Edward umieścił pijawki również na moich nogach i stopach.
W oczach wezbrały mi łzy, a ciocia Ellen otarła je zimnym koniuszkiem palca, uniosła go do ust i zlizała słoną kroplę.
Potem bezgłośnie sięgnęła tym samym palcem do wijącego się ciała napęczniałej pijawki i przycisnęła ją. Stworzenie zadrżało, skuliło się i na moich oczach z pulchnego i wilgotnego zamieniło się w suchy pył. I znikło, zostawiając po sobie tylko smużkę na mojej skórze i czerwoną dziurkę, przez którą się karmiło. Palec cioci Ellen zrobił się czerwony od krwi – mojej krwi.
– Ufasz mi?
Oniemiały, z ledwością kiwnąłem głową.
– A nie powinieneś – odparła.
OBECNIE
Bram podnosi wzrok znad dziennika. Usłyszał czyjś oddech: częste, urywane hausty, a następnie chuchnięcia po drugiej stronie drzwi. Płatki róży cicho zatrzepotały nad kamienną posadzką. Jeden z nich oddzielił się od pozostałych. Sczerniały od gnicia i pomarszczony od rozpadu, przeleciał nad podłogą i wylądował u stóp Brama. Pozostałe resztki róży nie miały się wcale lepiej; wkrótce będzie musiał ją zastąpić.
Znowu dźwięk wdechu, tym razem długi, a po nim wydech z ogromnych płuc.
Brzmi to jak koń albo duży pies, ale to nie może być żadne z nich, ponieważ Bram wie, że nie ma tu takich zwierząt. Mimo to słyszy wdech i wydech, głośniejsze od poprzednich. Wyobraża sobie wielkie nozdrza, jak u doga niemieckiego lub mastiffa, które wciągają powietrze spod drzwi z taką siłą i zapamiętaniem, że mogą określić zawartość pokoju po samym zapachu.
Bram odkłada dziennik na podłogę, wstaje, przemierza pokój i dociera do drzwi.
To, co jest po drugiej stronie, musi wiedzieć, że Bram znajduje się blisko, bo oddech momentalnie ustaje, po czym pojawia się znowu, tym razem szybszy. Bram przykłada twarz do podłogi i stara się zerknąć na drugą stronę drzwi, ale prześwit między kamienną posadzką i dołem grubych dębowych drzwi jest za mały, szeroki zaledwie na włos. Następuje kolejny wydech, a Bram odskakuje do tyłu; powietrze jest gorące i duszne, wilgotny podmuch dotyka jego policzków, niosąc z sobą najohydniejszy z zapachów. Smród wyciska mu łzy z oczu; cofa się od drzwi, aż uderza nogami o krzesło, na którym siedział przed paroma chwilami. Owionięty przez odór, marzy tylko o tym, żeby się stamtąd wydostać. Zamiast tego wstaje, podchodzi do okna i wystawia głowę na zimne nocne powietrze, by wdychać je, aż pozbędzie się fetoru z nosa i płuc.
Oddech za drzwiami wciąż przybiera na sile.
Bram sięga do kieszeni płaszcza, wyjmuje buteleczkę i ogląda ją w migocącym świetle lampy olejnej. Zaledwie przed dwoma dniami Vámbéry napełnił fiolkę – podobnie jak trzy inne – wodą z chrzcielnicy w kościele Świętego Jana. Dwie porcje zostały już wykorzystane; po zużyciu tej będzie już tylko jedna, a Bram nie ma skąd wziąć ich więcej. Ostrożnie zdejmuje zatyczkę i kieruje się do drzwi.
Gdy do nich podchodzi, to, co czai się za nimi, ponownie cichnie, po czym znów zaczyna rytmicznie oddychać. Słychać przeciągły pomruk, a potem drapanie o posadzkę, pojedyncze skrobnięcie, na próbę, jakby to coś chciało sprawdzić wytrzymałość kamienia, na którym stoi.
Bram klęka przy drzwiach, delikatnie przechyla buteleczkę i rozlewa wodę święconą wzdłuż progu, aż nic nie zostaje. Kamień zdaje się ją wchłaniać, płyn błyskawicznie znika i zostawia po sobie jedynie cienką smużkę. Stworzenie za drzwiami rzuca się do ucieczki. Po czym rozlega się głębokie wycie ogromnego wilka.
DZIENNIK BRAMA STOKERA
Październik 1854
Obudziłem się w przyćmionym świetle, gdy blade promienie słońca przenikały przez okna, zalewając pokój blaskiem, który nie należał ani do poranka, ani do zachodu. Założyłem, że nad zatoką pojawiła się mgła; o tej porze roku nie byłoby to nic dziwnego. W powietrzu unosiła się wilgoć i chociaż ktoś owinął moje ciało kołdrą, nie na wiele się to zdało i wciąż nękały mnie ukąszenia chłodu znad morza.
Po śpiewie ptaków rozpoznałem, że jest wcześnie rano. Pomimo bólu otworzyłem oczy. Miska, z której mama korzystała przy ocieraniu mi czoła, stała na stole koło łóżka, a obok leżała szmatka, ale krzesło było puste. Spodziewałem się zobaczyć na nim mamę albo Matyldę, ale nie siedziała tam żadna z nich. Byłem sam w pokoiku na poddaszu. Nawet jeśli wujek Edward nadal był u nas w domu, nic o tym nie świadczyło. Jego torba zniknęła, a wraz z nią okropny słój z pijawkami. Odsunąłem kołdrę, zmusiłem się, by usiąść na łóżku, i wyciągnąłem rękę do światła. Od przegubów aż po łopatki obu ramion poznaczona była dziesiątkami potrójnych nakłuć. Podobne znalazłem na nogach, od ud do stóp. Ilu pijawek użył? Nie przestawało mnie to nurtować. Stwierdziłem, że zbiera mi się na wymioty, zdołałem jednak się powstrzymać.
Chociaż