Gambit królowej. Уолтер Тевис

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gambit królowej - Уолтер Тевис страница 12

Gambit królowej - Уолтер Тевис Poza serią

Скачать книгу

sobie, że jest nie do pobicia. Odstawiła czwarty kubeczek i zerknęła za siebie, na słój. Fergussen zorientuje się, że ktoś ukradł tabletki. Nie da się tego ukryć. Tata mawiał czasem „raz kozie śmierć”.

      Przestawiła słój na stół, wsypała do niego zawartość kubeczków i cofnęła się o krok, żeby sprawdzić, jak to wygląda. Z łatwością da się go wyjąć przez okno. Wiedziała nawet, gdzie go schowa – na półce w nieużywanym schowku woźnego w sypialni dziewcząt. Stało tam stare ocynkowane wiadro, słój doskonale się w nim zmieści. W schowku była też krótka drabinka. Będzie mogła bezpiecznie z niego korzystać, bo drzwi do sypialni dziewcząt zamykały się od wewnątrz. Nawet jeśli urządzą przeszukanie i go tam znajdą, nie udowodnią jej, że to ona go ukradła. Będzie brała po kilka tabletek naraz i nie piśnie o tym nikomu ani słowa, nawet Jolene.

      Pigułki, które połknęła parę minut wcześniej, zaczynały działać. Zdenerwowanie minęło. Z jasną wizją celu wdrapała się na biały stół pana Fergussena, wystawiła głowę przez okno i rozejrzała po wciąż pustej sali. Słój z tabletkami znajdował się kilka cali od jej lewego kolana. Przecisnęła się przez okno i wylądowała na taborecie. Stała na nim, wysoko nad ziemią, napawając się poczuciem spokoju, siły, kontroli nad własnym życiem.

      Jak we śnie przechyliła się przez okienko i chwyciła słój. Po jej ciele rozchodziło się rozkoszne odprężenie. Rozluźniona, zatopiła wzrok w zielonych odmętach pigułek. Z biblioteki dobiegała podniosła muzyka. Beth wspięła się na palce i przewiesiła bezwładnie przez parapet. Już nie czuła jego ostrej krawędzi. Przypominała miękką, szmacianą laleczkę. Zielone tabletki tworzyły niewyraźną świetlistą plamę przed jej rozmazanym wzrokiem.

      – Elizabeth! – Głos zdawał się dochodzić z wnętrza jej głowy. – Elizabeth!

      Zamrugała. Głos był kobiecy i surowy, jak głos mamy. Nie spojrzała w jego stronę. Słój zaczął wysuwać się powoli z jej zwiotczałych palców. Ścisnęła dłonie, żeby go podnieść. Miała wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, niczym w filmie, kiedy na rodeo jeździec spada z konia i wolno spływa na ziemię, jakby miało go to wcale nie zaboleć. Uniosła oburącz naczynie z tabletkami i odwróciła się. Słój z głuchym brzękiem uderzył dnem o parapet, wykręcając jej nadgarstki, więc go wypuściła i roztrzaskał się o taboret, na którym stała. Kaskada odłamków szkła wymieszanych z zielonymi pigułkami spłynęła na linoleum. Drżące szkiełka znieruchomiały na ziemi, odbijając światło i iskrząc się jak kryształy, a zielone tabletki potoczyły się pod nogi pani Deardorff. Dyrektorka stała parę stóp od niej i powtarzała w kółko „Elizabeth!”. Beth wydawało się, że minęły wieki, zanim tabletki wreszcie znieruchomiały.

      Za panią Deardorff stał pan Fergussen w swoich białych spodniach i koszulce. Był tam też pan Schell. Z tyłu cisnęły się zaciekawione dzieciaki. Niektóre jeszcze mrugały po filmie, który właśnie się skończył. Wszystkie oczy wpatrywały się w Beth, która stała na miniaturowej scenie taboretu z rozstawionymi dłońmi, jakby nadal trzymała w nich słój.

      Pan Fergussen zawiózł ją brązowym służbowym autem do szpitala i zaniósł na rękach do małego, jasno oświetlonego pomieszczenia, gdzie musiała połknąć szarą gumową rurkę. To było łatwe. Nic się nie liczyło. Wciąż miała przed oczami masę zielonych pigułek w słoju. W jej ciele działy się dziwne rzeczy, ale to też nie miało znaczenia. Zasnęła i obudziła się tylko na chwilę, kiedy ktoś wbił jej igłę w ramię. Nie wiedziała, jak długo tam była, ale nie zatrzymali jej na noc. Jeszcze tego samego wieczoru Fergussen odwiózł ją z powrotem do sierocińca. Tym razem siedziała z przodu całkowicie rozbudzona i zupełnie spokojna. Szpital znajdował się na kampusie uniwersytetu, gdzie Fergussen robił magisterkę. Po drodze pokazał jej budynek Wydziału Psychologii.

      – To moja szkoła – oznajmił.

      Kiwnęła głową. Wyobraziła sobie Fergussena jako ucznia, rozwiązującego testy i podnoszącego rękę, żeby zapytać, czy może wyjść z klasy. Nie lubiła go wcześniej, uważała, że jest taki sam jak pozostali.

      – Jezu, dzieciaku – westchnął. – Myślałem, że Deardorffowa wybuchnie.

      Beth patrzyła na drzewa za oknem samochodu.

      – Ile zażyłaś? Dwadzieścia?

      – Nie policzyłam.

      Roześmiał się.

      – Naciesz się, póki możesz – powiedział. – Od jutra jesteś na odwyku.

      Po powrocie do Methuen od razu poszła do łóżka i przespała głębokim snem dwanaście godzin. Po śniadaniu Fergussen, znowu chłodny i zdystansowany, posłał ją do gabinetu pani Deardorff. O dziwo, Beth wcale się nie bała. Tabletki przestały działać, ale czuła się wypoczęta i spokojna. Kiedy rano się ubierała, dokonała niezwykłego odkrycia. Na dnie kieszeni serżowej spódniczki spoczywały dwadzieścia trzy tabletki. Przetrwały tam przyłapanie Beth na gorącym uczynku, jazdę do szpitala, rozbieranie się i ubieranie z powrotem. Musiała wyjąć z pudełka szczoteczkę do zębów, żeby je tam wszystkie zmieścić.

      Czekała przez prawie godzinę, zanim pani Deardorff wezwała ją do gabinetu. Nie przeszkadzało jej to. Przeczytała w „National Geographic” artykuł o plemieniu Indian, które mieszkało w jaskiniach w skalnych urwiskach. Brązowi ludzie o czarnych włosach i zepsutych zębach. Na zdjęciach było mnóstwo dzieciaków, często poprzytulanych do dorosłych. Wydało jej się to dziwne – dorośli rzadko jej dotykali, chyba że po to, by ją ukarać. Odepchnęła od siebie myśl o skórzanym pasku do ostrzenia brzytwy pani Deardorff. Jeśli dyrektorka go użyje, jakoś to wytrzyma. W głębi duszy czuła, że to, co zrobiła, nie kwalifikuje się do zwykłej kary. A jeszcze głębiej rozumiała, że sierociniec, który karmił ją i inne dzieci pastylkami, żeby były spokojniejsze i nie sprawiały kłopotów, też ma nieczyste sumienie.

      Pani Deardorff nie zaproponowała Beth krzesła. Na obitej niebieskim perkalem kanapie siedział pan Schell, a w dużym czerwonym fotelu panna Lonsdale. Panna Lonsdale nauczała religii. Zanim Beth zaczęła wymykać się w niedziele na szachy, wysłuchała kilku jej pogadanek. Dotyczyły obowiązków chrześcijanina i tego, że tańce i komunizm są złe, podobnie jak parę innych, niewymienionych z nazwy rzeczy.

      – Przez godzinę dyskutowaliśmy, co z tobą zrobić, Elizabeth. – Pani Deardorff wbiła w Beth zimne spojrzenie, w którym czaiła się groźba.

      Beth nie odpowiedziała. Obserwowała panią Deardorff, czując, że sytuacja w jakiś sposób przypomina szachy. W szachach nie zdradza się swojego kolejnego ruchu.

      – To, co zrobiłaś, było dla nas ogromnym szokiem. Odkąd istnieje dom dziecka Methuen, nie wydarzyło się jeszcze nic – mięśnie szczęki pani Deardorff napięły się jak stalowe kable – nic równie potwornego. To się nie może powtórzyć.

      – Bardzo nas rozczarowałaś – wtrącił pan Schell.

      – Bez tabletek nie mogę zasnąć – odezwała się Beth.

      Zapadła pełna zdumienia cisza. Nikt nie oczekiwał, że Beth będzie miała coś do powiedzenia.

      – To tylko kolejny powód, żebyś ich nie brała – odparła w końcu pani Deardorff. W jej głosie zabrzmiała jakaś dziwna nuta, może przerażenia.

      – Trzeba było w ogóle nam ich nie dawać –

Скачать книгу