Gambit królowej. Уолтер Тевис
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gambit królowej - Уолтер Тевис страница 9
– Która godzina? – zapytał ktoś na korytarzu.
– Dwadzieścia po drugiej – odpowiedział mu drugi głos.
Mama mówiła o godzinach „nad ranem”. To właśnie była taka pora. Beth grała w szachy, pięć wyimaginowanych partii naraz. Zapomniała o pigułkach spoczywających w kieszonce piżamy.
Nazajutrz rano pan Fergussen jak zwykle wręczył jej papierowy kubeczek z lekarstwami, ale kiedy zajrzała do środka, zobaczyła tylko dwie pomarańczowe witaminy. Spojrzała na niego pytająco.
– To wszystko – powiedział z okienka apteki. – Następna.
Nie drgnęła, chociaż dziewczynka za nią już próbowała wepchnąć się na jej miejsce.
– Gdzie zielona? – zapytała.
– Skończyły się – odparł pan Fergussen.
Beth wspięła się na palce i zajrzała do apteki. Na półce za panem Fergussenem stał wielki szklany słój w jednej trzeciej wypełniony zielonymi pigułkami. Przypominały malutkie żelki. Musiało ich tam być kilkaset.
– Przecież są. – Wskazała palcem.
– Już ich wam nie dajemy – wyjaśnił. – Nowe przepisy. Koniec ze środkami uspokajającymi dla dzieci.
– Teraz ja – powiedziała Gladys, która za nią stała.
Beth się nie poruszyła. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
– Teraz moja kolej po witaminy! – Gladys podniosła głos.
W niektóre noce szachy tak ją wciągały, że zasypiała bez tabletek. Ale tym razem było inaczej. Nie mogła myśleć o szachach. W futerale na szczoteczkę do zębów zostały tylko trzy pigułki. Kilka razy chciała zażyć jedną z nich, ale rezygnowała.
– Słyszałam, że będziesz się popisywać – powiedziała Jolene i zachichotała, bardziej do siebie niż do Beth. – Grać w szachy przed publicznością.
– Skąd wiesz? – spytała Beth.
Siedziały po siatkówce w szatni. Pod koszulką Jolene zakołysały się piersi, których w zeszłym roku jeszcze tam nie było.
– Po prostu wiem, dzieciaku – zbyła ją Jolene. – To takie warcaby, tylko że pionki skaczą jak zwariowane, co nie? Wujek Hubert w to grywał.
– Pani Deardorff ci powiedziała?
– Od tej paniusi trzeba się trzymać z daleka – poradziła poufnym tonem Jolene. – Nie, Fergussen. Mówił, że wybierasz się do liceum w śródmieściu. Pojutrze.
Beth spojrzała na nią z niedowierzaniem. Personel nie miał zwyczaju zwierzać się wychowankom.
– Fergussen?
– Czasem się kumplujemy – wyjaśniła Jolene. – Nie chcą, żebyś się tym chwaliła, co?
Beth kiwnęła głową.
Jolene odsunęła się i zaczęła białym szkolnym ręcznikiem wycierać mokre włosy. Po siatkówce, przed pójściem do sali nauki własnej zawsze można było zamarudzić dłużej w szatni.
Beth przyszło coś do głowy. Zastanowiła się.
– Jolene – odezwała się po chwili cichym głosem.
– Hę?
– Czy pan Fergussen dawał ci zielone tabletki? Na boku?
Jolene zmierzyła ją twardym spojrzeniem, ale po chwili jej twarz złagodniała.
– Nie, maleńka. Niestety nie. Dostali opieprz od władz za faszerowanie nas tymi tabletkami.
– Ciągle je mają. W wielkim słoju.
– Tak? Nie zauważyłam. – Nadal patrzyła na Beth. – Za to zauważyłam, że ostatnio zrobiłaś się nerwowa. Masz objawy odstawienia?
Poprzedniego wieczoru Beth wzięła ostatnią tabletkę.
– Nie wiem – powiedziała.
– Uważaj, za kilka dni będzie tu sporo nerwowych sierot.
Skończyła wycierać włosy i się przeciągnęła. W świetle padającym zza jej pleców, ze swoimi kędzierzawymi włosami i wielkimi oczami była piękna. Siedząc obok niej na ławce, Beth czuła się brzydka. Mała, blada i brzydka. Perspektywa położenia się spać bez pigułek napawała ją przerażeniem. Ostatnie dwie noce spała najwyżej po dwie, trzy godziny. Piekły ją oczy i pocił jej się kark, nawet teraz, po wyjściu spod prysznica. Nieustannie myślała o wielkim słoju za plecami pana Fergussena, wypełnionym w jednej trzeciej zielonymi pigułkami – wystarczyłoby na sto pełnych pudełek na szczoteczkę do zębów.
Do liceum pojechała samochodem. Siedziała w aucie po raz pierwszy, odkąd trafiła do Methuen. Czternaście miesięcy temu. Prawie piętnaście. Mama zabiła się w samochodzie czarnym jak ten; wbił jej się w oko ostry kawałek kierownicy. Opowiedziała jej o tym pani z podkładką na dokumenty. Beth słuchała, wpatrując się w pieprzyk na jej policzku, i nic nie mówiła. Niczego też nie czuła. Kobieta powiedziała, że mama odeszła. Pogrzeb za trzy dni. Trumna będzie zamknięta. Beth wiedziała, co to trumna. Dracula sypiał w trumnie. Tata odszedł rok wcześniej przez „lekkomyślny tryb życia”, jak powiedziała mama.
Siedziała z tyłu obok dużej zakłopotanej dziewczyny o imieniu Shirley. Shirley należała do klubu szachowego. Pan Ganz prowadził. Beth miała supeł w żołądku, twardy jak ciasny zwój drutu. Trzymała kolana złączone i patrzyła prosto przed siebie, na wystający z kołnierzyka w prążki kark pana Ganza i na pojazdy za przednią szybą – autobusy i auta osobowe poruszające się w tym samym kierunku lub nadjeżdżające z przeciwka.
Shirley spróbowała nawiązać rozmowę.
– Grasz gambit królewski?
Beth kiwnęła głową, ale nie odważyła się odezwać. Ostatniej nocy nie spała w ogóle, a w ciągu poprzednich dwóch bardzo mało. Słyszała, jak pan Fergussen żartuje z panią z recepcji; jego gromki śmiech płynął korytarzem i wciskał się do sypialni przez szparę pod drzwiami. Leżała na łóżku całkowicie rozbudzona i sztywna jak stal.
Rano wydarzyło się jednak coś nieoczekiwanego. Niespodzianka. Kiedy szykowała się do wyjścia z panem Ganzem, podbiegła do nich Jolene.
– Mogę zamienić z nią słówko? – zapytała z tym swoim przebiegłym spojrzeniem.
Pan Ganz przytaknął, Jolene pospiesznie odciągnęła Beth na bok i wręczyła