Świąteczne tajemnice. Группа авторов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Świąteczne tajemnice - Группа авторов страница 10
– To jeden z elementów naszej tradycji, oczywiście – odparła pani Lacey. – Cóż, dobrej nocy, panie Poirot. Oby nie śniło się panu zbyt wiele świątecznych puddingów i babeczek z bakaliami.
– Tak – mamrotał pod nosem Poirot, rozbierając się w swojej sypialni. – Ten pudding to bez wątpienia istotny problem. Jest tu coś, czego zupełnie nie rozumiem. – Pokręcił głową z irytacją. – Cóż… zobaczymy.
Dokonawszy pewnych przygotowań, Poirot położył się do łóżka, ale nie zasypiał.
Jego cierpliwość została nagrodzona jakieś dwie godziny później. Drzwi sypialni otworzyły się powoli i bezgłośnie. Poirot uśmiechnął się do siebie. Wyglądało to dokładnie tak, jak przypuszczał. Wrócił na moment myślami do filiżanki kawy, którą podsunął mu usłużnie Desmond Lee-Wortley. Chwilę później, gdy Desmond się odwrócił, Poirot na moment odstawił filiżankę na stół. Potem podniósł naczynie ponownie, a Desmond przyglądał się z zadowoleniem – jeśli było to zadowolenie – jak detektyw wypija kawę do ostatniej kropli. Poirot uśmiechał się teraz na myśl, że to jednak nie on, lecz ktoś inny śpi tej nocy wyjątkowo głęboko.
„Ten miły, młody David” – rozmyślał. „Jest ciągle zmartwiony, nieszczęśliwy. Dobrze mu zrobi długi i głęboki sen. A teraz zobaczmy, co się tutaj wydarzy”.
Leżał w bezruchu, oddychając spokojnie i miarowo, pozwalając sobie nawet od czasu do czasu na delikatne, ledwie słyszalne chrapanie.
Ktoś podszedł do łóżka i pochylił się nad nim. Potem, wyraźnie zadowolony z wyniku oględzin, ów ktoś odwrócił się i podszedł do toaletki. W świetle maleńkiej latarki przeglądał rzeczy Poirot ułożone starannie na blacie stolika. Sięgnął do portfela, delikatnie wysunął szuflady, później zaś zbadał zawartość kieszeni detektywa. W końcu podszedł do łóżka i bardzo ostrożnie wsunął rękę pod poduszkę. Wyciągnąwszy ją, stał przez chwilę w bezruchu, jakby nie wiedząc, co ma teraz zrobić. Obszedł pokój, zaglądając do różnych ozdób, potem przeszedł do łazienki, z której po chwili wyszedł. W końcu, westchnąwszy z niezadowoleniem, opuścił pokój.
– Aha… – mruknął Poirot pod nosem. – Rozczarowałeś się. Tak, tak, poważnie się rozczarowałeś. Ba! Jak mogłeś przypuszczać, że Herkules Poirot schowa to w miejscu, w którym zdołałbyś to znaleźć! – Potem, przewróciwszy się na bok, wreszcie spokojnie zasnął.
Nazajutrz obudziło go natarczywe pukanie do drzwi.
– Qui est la? Proszę wejść, proszę wejść.
Drzwi otworzyły się raptownie. W progu stał zdyszany, zaczerwieniony Colin, a tuż za nim Michael.
– Panie Poirot, panie Poirot…
– Ale o co chodzi? – Poirot usiadł prosto na swoim łóżku. – Czy to już czas na herbatę? Nie, to ty Colinie. Co się stało?
Colin nie mógł wydobyć głosu z gardła, jakby przytłoczony jakimiś silnymi emocjami. W rzeczywistości wpłynął tak na niego widok szlafmycy, którą nosił Poirot. W końcu się opanował i przemówił.
– Tam chyba… panie Poirot, czy mógłby nam pan pomóc? Stało się coś strasznego.
– Coś strasznego? Ale co konkretnie?
– To… chodzi o Bridget. Leży tam w śniegu. Nie rusza się ani nie mówi i… och, lepiej, żeby sam pan tam przyszedł i zobaczył. Boję się okropnie… ona może nie żyć.
– Co? – Poirot odrzucił na bok kołdrę. – Mademoiselle Bridget miałaby nie żyć?
– Wydaje mi się… Chyba ktoś ją zabił. Tam jest… pełno krwi i… och, proszę z nami pójść!
– Ależ oczywiście. Oczywiście. Już idę.
Poirot z wielką wprawą wsunął stopy w buty i narzucił na piżamę podbity futrem płaszcz.
– Już idę – powtarzał. – W tej chwili. Zaalarmowaliście cały dom?
– Nie. Nie mówiliśmy jeszcze nikomu oprócz pana. Pomyślałem, że tak będzie lepiej. Dziadek i babcia jeszcze nie wstali. Na dole przygotowują śniadanie, ale nie mówiłem nic Peverellowi. Ona… Bridget… jest po drugiej stronie domu, obok tarasu i okna biblioteki.
– Rozumiem. Prowadź, pójdę za tobą.
Odwróciwszy się, by ukryć szeroki uśmiech, Colin ruszył w dół schodów. Wyszli na zewnątrz bocznymi drzwiami. Był jasny, pogodny poranek, choć słońce nie wynurzyło się jeszcze zza horyzontu. Chmury ustąpiły, padało jednak przez całą noc i ziemię pokrywała teraz gruba warstwa śniegu. Świat wydawał się cudownie biały, czysty i piękny.
– Tam! – wydyszał z przejęciem Colin. – Ja… ona… tam! – dodał, wyciągając rękę w dramatycznym geście.
Scena rzeczywiście prezentowała się dramatycznie. Kilka kroków dalej w śniegu leżała nieruchomo Bridget. Była ubrana w szkarłatną piżamę, a jej ramiona okrywał szal z białej wełny. Na szalu widniały jaskrawe, karmazynowe plamy. Obróconą na bok głowę zakrywały rozrzucone, czarne włosy. Jedna ręka spoczywała pod jej ciałem, druga leżała wyciągnięta do przodu, z dłonią zaciśniętą w pięść. Ze środka karmazynowej plamy wystawała rękojeść wielkiego kurdyjskiego noża o zakrzywionym ostrzu, który poprzedniego wieczora pokazywał swoim gościom pułkownik Lacey.
– Mon Dieu! – wykrzyknął Poirot. – To wygląda jak scena z teatru!
Michael wydał z siebie dziwny, przytłumiony dźwięk. Colin natychmiast wkroczył do akcji.
– Wiem – powiedział. – To nie wydaje się całkiem rzeczywiste, prawda? Widzi pan te ślady stóp? Chyba nie powinniśmy ich naruszyć, prawda?
– Ach tak, ślady stóp. Rzeczywiście, musimy uważać, żeby ich nie zadeptać.
– Tak właśnie myślałem. – Colin pokiwał głową. – I dlatego nie pozwoliłem nikomu się tu zbliżać, zanim nie sprowadzimy pana. Pomyślałem, że pan będzie wiedział, co robić.
– Mimo wszystko najpierw musimy sprawdzić, czy ona nie żyje, prawda? – zauważył Herkules Poirot.
– Cóż… tak… oczywiście – odparł Michael z pewnym powątpiewaniem. – Ale widzi pan, pomyśleliśmy… to znaczy, nie chcieliśmy…
– Ach, woleliście być ostrożni! Czytaliście powieści detektywistyczne. To bardzo ważne, by niczego nie ruszać i by zwłoki pozostały nietknięte. Ale nie możemy być jeszcze pewni, że to zwłoki, prawda? Choć taka ostrożność jest godna pochwały, trzeba dać pierwszeństwo zwykłym ludzkim odruchom. Zanim wezwiemy policję, musimy pomyśleć o lekarzu, prawda?
– Och tak, oczywiście – odparł Colin, wciąż nieco zbity z tropu.
– Myśleliśmy tylko… to znaczy… myśleliśmy, że lepiej będzie, jeśli sprowadzimy tu pana, nim cokolwiek zrobimy – dodał