Harmonia zbrodni. Aleksandra Marinina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Harmonia zbrodni - Aleksandra Marinina страница 14
– Pójdę do domu – oznajmił stanowczo, wstając z podłogi.
Miał nadzieję, że Artiom zacznie go odwodzić od tej decyzji, przecież się umówili, że dzisiaj będą spać razem.
– Dobrze – odparł Artiom spokojnie. – Zadzwoń, gdy dotrzesz na miejsce. Jest już późno, będę się niepokoił.
– Nie musisz się o mnie martwić! – krzyknął Denis, tracąc panowanie nad sobą. – Martw się o swoją Kamieńską!
Wypadł z mieszkania, trzasnąwszy drzwiami, i pognał schodami w dół, nie czekając na windę. Drogę do domu, który znajdował się trzy przecznice dalej, pokonał biegiem, starając się nie myśleć o przyjacielu. Wystarczyło jednak, że przekroczył próg mieszkania, a wszystko znowu się na niego zwaliło…
Matka miała gości. Podobnie jak wczoraj i przedwczoraj. Jak zawsze. Jeszcze jedna kobieta i trzech mężczyzn, wszyscy nieźle wstawieni.
– O, synuś raczył się zjawić! – zawołała matka po trosze z radością, po trosze ze zdziwieniem.
Chwiała się na nogach, źle nałożony makijaż się rozpłynął, na sukience widać było plamy po jakimś płynie – chyba po sosie pomidorowym. Denis próbował przekraść się do swojego pokoju, ale matka zastąpiła mu drogę.
– Tam nie wolno, kochanie. Zajęte.
– Znowu? – zapytał z niezadowoleniem.
– Jak to znowu? Co znaczy znowu? Sam przecież powiedziałeś, że nie wrócisz na noc. Powiedziałeś? Powiedziałeś – odparła sama sobie. – Więc po co wróciłeś? Nigdy nie pozwalasz matce prowadzić życia osobistego. Wiecznie mam przez ciebie kłopoty. Idź lepiej do kuchni i coś zjedz.
Denis powlókł się do ciasnej kuchni, która była nieposprzątana i przesiąknięta zapachem wczorajszego jedzenia. Nie czuł głodu, zjadł kolację z Artiomem. Ale nie miał gdzie się podziać, jego pokój był zajęty. Nalał sobie zimnej herbaty i zaczął ją sączyć, niemrawo pogryzając zeschnięte herbatniki. Z pokoju matki dobiegały nieprzyzwoite żarty i salwy pijackiego śmiechu.
Nikomu nie jestem potrzebny, myślał ze smutkiem. Matce zawsze przeszkadzałem, szukała tylko okazji, żeby się mnie pozbyć. A teraz przestałem być potrzebny Artiomowi. Woli tę babę z milicji, poświęca jej więcej uwagi niż mnie. Dlaczego jestem taki pechowy?
W kuchni pojawił się jeden z gości. Denis wiedział, że nazywa się Wołodia i pracuje razem z matką w DEZ-ie[4].
– Nudzisz się? – zainteresował się.
– Nie – odparł Denis spokojnie. – Wcale.
– Może dziabniesz jednego, co? Jesteś już dorosły, wypijmy razem, po męsku.
– Nie chcę, niech się pan odczepi – odparował Denis.
– Jak to „odczepi”? – oburzył się gość. – Jak ty rozmawiasz ze starszymi? Alewtina! – wrzasnął. – Chodź no tutaj i przywołaj do porządku swojego gówniarza! Na co on sobie pozwala?
Matka natychmiast wypadła z pokoju, potykając się o własne nogi.
– Co się stało? Jak ty się zachowujesz, synu?
Denisa ubodło, że matka nawet nie chciała wiedzieć, co się wydarzyło, tylko od razu zaczęła go oskarżać. No tak, nikomu nie jest potrzebny, wszystkim zawadza, jak stara porzucona lalka z oderwanymi nogami. Dla matki na pierwszym miejscu są jej faceci i codzienne libacje, dla Artioma – Kamieńska. A co z nim, z Denisem?
– Idźcie wszyscy do diabła!
Zerwał się z miejsca i rzucił do wyjścia. Gdy znalazł się na ulicy, wolno ruszył w stronę skrzyżowania. No i co dalej? Dokąd pójdzie? Komu jest teraz potrzebny?
W gardle czuł ucisk, który nie pozwalał oddychać, myśleć, a nawet iść. Było jeszcze całkiem jasno, w czerwcu zmierzch zapadał późno, więc Denis miał wrażenie, że wszyscy przechodnie widzą jego stan i śmieją się z niego, niepotrzebnego i niekochanego. Nigdy przedtem nie zaznał takiego smutku i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Czy odtąd straszliwy ciężar będzie bez przerwy przygniatał mu serce, a radość i chęć do życia już nie powrócą?
W pewnej chwili przestał cokolwiek widzieć, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Dlaczego płaczesz? – Usłyszał czyjś głos i dopiero wtedy zauważył, że oczy przesłaniają mu łzy.
Chciał wytrzeć twarz, ale silna ręka ścisnęła go za nadgarstek. Denis usiłował się wyrwać, ale ręka go nie puszczała.
– Czego pan chce? – Chlipnął jak małe dziecko.
– Niczego. Ale mogę ci pomóc. Chcesz? Nawet nie zapytam, kto ci wyrządził przykrość i dlaczego płaczesz, zamiast tego sprawię, że przestaniesz płakać i znowu zaczniesz się cieszyć.
W końcu Denis powstrzymał łzy i odzyskał zdolność widzenia. Przed nim stał niesłychanie chudy, niezgrabny chłopak w okularach z grubymi szkłami.
– Próbujesz wcisnąć mi prochy? – zapytał podejrzliwie.
Rodzice Artioma tysiące razy ostrzegali chłopców przed takimi „pomagierami”, którzy niby wyciągają pomocną dłoń w trudnej chwili, a później uzależniają od dragów i koniec, wszystko przepadło. Denis wykuł tę lekcję na blachę. Bardzo się martwił o swoją przyszłość. Niepokój ogarnął go już w dzieciństwie, kiedy to matka na jego oczach oddała do domu dziecka najpierw młodszego braciszka, a później siostrzyczkę. Oboje cierpieli na zespół Downa, ale Denis nie miał żadnych wątpliwości, że było to bezpośrednim rezultatem rozwiązłego stylu życia, jaki prowadziła ich matka. Każdego dnia dziękował losowi za to, że zdążył się urodzić wcześniej, zanim matka na dobre przepiła swoje zdrowie, i starał się zrobić wszystko, żeby nie powtórzyć jej drogi: dobrze się uczyć, zdobywać wiedzę, dostać się na studia i własnymi rękami ukształtować swoje życie. Wyrwać się z zaklętego, zamkniętego kręgu, w którym nadużywający alkoholu rodzice płodzą dzieci, one zaś rosną bez nadzoru, nie uczą się, nie znajdują swojego miejsca i w końcu też zaczynają pić i płodzić dzieci… W rodzinie Bażenowów pili wszyscy: dziadek matki, jej ojciec, ona sama, nie mówiąc już o tamtym przypadkowym facecie, który został jego ojcem. Denis robił wszystko, co tylko podsunął mu jego dziecięcy umysł, żeby się nie stoczyć i do czegoś dojść. Słowo „narkotyki” naprawdę go przerażało, bo stanowiło zagrożenie dla tego, co z tak ogromnym trudem osiągnął przez wszystkie lata.
– Prochy? – Chłopak w okularach nie krył zdumienia. – Nie, niby po co? Jest coś lepszego.
– Co? – zapytał Denis nieufnie.
– Klucz.