Babka z zakalcem. Alek Rogoziński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Babka z zakalcem - Alek Rogoziński страница 6
– A co? – zdziwił się Jerzy, zdejmując kurtkę i buty. – Nie dostałaś mojego SMS-a?
Katarzyna pokręciła głową.
– Dziwne. – Odwiesił kurtkę na wieszak, wszedł do pokoju, pocałował żonę w policzek, po czym sięgnął do kieszeni spodni, wyjął telefon i przez chwilę przesuwał palcem po jego ekranie. – O, faktycznie, nie zauważyłem komunikatu, że go nie dostarczono. Bardzo cię przepraszam. Denerwowałaś się?
Jego mina i skwapliwość, z jaką natychmiast wygasił i schował komórkę, upewniły Katarzynę w podejrzeniu, że jej małżonek łże jak najęty.
– Czekałaś na mnie? – Jerzy skierował wzrok na leżące na kanapie poduszkę i koc, które jego żona przeniosła wczorajszego wieczoru z sypialni do salonu. – Dlatego spałaś tutaj?
– Nie. – Katarzyna popatrzyła na niego z politowaniem. – Chciałam obejrzeć jakiś film, ale zasnęłam. Byłam wykończona wczorajszą harówą w firmie. Mama postanowiła zmienić jesienne karty w restauracjach i, jak to ma w zwyczaju, poinformowała wszystkich o tym fakcie dopiero wtedy, kiedy przyszły już nowe dostawy. Nagle okazało się, że wycofujemy z cukierni eklerki, bo są przestarzałe i kojarzą się z poprzednią epoką, ale za to wprowadzamy croissanty z miętą czekoladową. W ostatniej chwili powstrzymałam Franię, żeby nie wywaliła tej mięty za okno, bo gdy otworzyła pierwszą skrzynię, to powiedziała: „Coś tu chyba zgniło, bo capi jak psie gówno i całe porosło zielskiem”.
Frania, a właściwie Franciszka Wyłowyj, zażywna i nieprzebierająca w słowach siedemdziesięciolatka, nadzorowała wypieki w sztandarowej cukierni Mirskiej, czyli w zlokalizowanym w samym sercu warszawskiej Starówki „Raju na Ziemi”. Katarzyna już od co najmniej dobrych dwóch lat próbowała ją wysłać na emeryturę, ale Luiza zawsze stawiała temu veto, twierdząc, że „Frania była z nią od pierwszego usmażonego pączka i nie wyobraża sobie, żeby jej zabrakło”, i pozostając ślepą na fakt, że jej współpracownica staje okoniem na wieść o planach wprowadzania jakichkolwiek innowacji w firmie. Gdyby to zależało tylko od Frani, w cukierniach zamiast maszyn, mikserów i robotów nadal pracowałyby silne dziewki kuchenne, wyrabiające wszystko ręcznie, a podstawą menu byłby blok czekoladowy, wafle z masą kakaowo-cytrynową, drożdżówka z serem i inne frykasy rodem z głębokiego PRL-u. Ponieważ jednak Frania nigdy nie sprzeciwiała się Luizie, musiała przełykać wprowadzane przez nią coraz to nowsze modyfikacje, choć, w ramach buntu, za jej plecami nazywała croissanty „dupnymi rogalami”, muffiny „zapachajryjami”, a brownie „kupą Szatana”. Katarzyna bała się Frani niczym heretyk Świętej Inkwizycji i w związku z tym zawsze we wszystkim jej ustępowała, w duchu życząc jej codziennie, aby doznała jakiejś kontuzji, najlepiej na tyle niegroźnej, aby za bardzo nie cierpiała, ale tak poważnej, aby musiała już iść na zasłużoną emeryturę. Po tygodniach przemyśleń uznała, że najlepsza byłaby łuszczyca. Ewentualnie łagodna odmiana świerzbu.
Jerzy, który doskonale znał Franię i jej ognisty temperament, parsknął pod nosem.
– Zaczęłam się niepokoić dopiero pół godziny temu, kiedy się obudziłam i zobaczyłam, że nadal cię nie ma – dokończyła Katarzyna. – Więc…?
Jerzy zaczął pozbywać się kolejnych części garderoby, rozsiewając je przy tym po całym pokoju.
– Poszedłem na piwo z Darkiem – rzekł, starannie unikając wzroku żony. – Kojarzysz?
Katarzyna pokręciła głową.
– Kumpel ze studiów, był na naszym weselu – wyjaśnił Jerzy. – Zagadaliśmy się, a potem Darka złapał ból w klatce piersiowej. Od wielu lat jest chory na serce, więc gdy długo mu nie przechodziło, to się trochę zaniepokoiliśmy i pojechaliśmy do szpitala. Wiesz, że w naszym wieku lepiej dmuchać na zimne. Gdyby to był zawał, to przy jego chorobie byłby to wyrok. No, a potem… Sama wiesz, jak jest w szpitalach. Czeka się i czeka, i czeka… Zanim nas przyjęli, była już północ. Zrobili mu EKG, ale wyszło w normie, więc go odesłali do domu i kazali w razie czego wzywać pogotowie. Zostałem u niego, bo nadal go pobolewało i wolałem mu potowarzyszyć, żeby jakby co mu pomóc.
– Nie wiedziałam, że z ciebie taki dobry Samarytanin – rzekła ironicznie Katarzyna.
– No widzisz – ich spojrzenia po raz pierwszy tego ranka się skrzyżowały. – Zdziwiłabyś się, ilu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz…
Katarzyna wstała z łóżka i mechanicznie pozbierała z podłogi i krzeseł porzucone tam elementy stroju męża. Jerzy, jak większość facetów, był przekonany, że jego spodnie, koszule, podkoszulki, skarpetki i majtasy to żywe istoty, które samodzielnie znajdują drogą do pralki, a tam magicznie same oczyszczają się z brudu, wieszają na suszarce, a następnie maszerują do szafki i karnie wieszają na wieszaku albo układają na półce w oczekiwaniu na to, aż znowu będą mu potrzebne.
– W którym szpitalu tyle czekaliście? – zapytała niewinnie.
Jerzy nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Pomny tego, że jego żona nigdy nie zadaje dodatkowych pytań, nie przygotował się na taką ewentualność.
– Bielańskim – odrzekł wreszcie. – Straszny tam mają burdel… Można kojfnąć i nawet nikt tego nie zauważy, dopóki się nie potknie o zwłoki, a i to pewnie szybko nie następuje, bo cały personel już lata temu perfekcyjnie nauczył się na ślepo omijać tak drobne przeszkody na drodze. Idę wziąć prysznic. Potem możemy coś zjeść…
Wydawszy w ten wysublimowany sposób rozkaz „zrób śniadanie”, Jerzy zniknął za drzwiami łazienki. Katarzyna przez chwilę patrzyła na trzymane w rękach mężowskie ciuchy, a następnie wypuściła je z rąk na podłogę, przeszła po nich z mściwą miną i podeszła do stojącego przy łóżku stolika nocnego. Sięgnęła po leżącą tam komórkę, po czym otworzyła w niej wyszukiwarkę internetową. Chwilę później wiedziała już, że tej nocy ani żadnej z poprzednich czternastu nocy SOR w Szpitalu Bielańskim nie przyjął żadnego pacjenta, a to z tej prostej przyczyny, że mieli remont. Nic dziwnego, zważywszy na fakt, że kiedy ostatnio tam trafiła, miejsce to wyglądało na większą ruinę niż pałac w greckim Knossos. W sumie nie musiała nawet nic sprawdzać, bo od początku wiedziała, że jej mąż kłamie. Zawsze jednak warto było się upewnić. Pytanie tylko, co teraz zrobić z pozyskaną w ten sposób wiedzą.
– Pamiętasz o dzisiejszym wieczorze?! – krzyknęła, odkładając na później rozstrzygnięcie tego dylematu i korzystając z tego, że z łazienki nie dochodził jeszcze szum prysznica. – Zamówiłeś kwiaty, tak jak prosiłam?!
– Nie mógłbym zapomnieć! – odkrzyknął Jerzy. – Wielki dzień! Mam nadzieję, że jutro obudzimy się w innej rzeczywistości! La dolce vita! Świat będzie nasz!
Katarzyna zmrużyła oczy. Ktoś, kto by teraz na nią popatrzył, zawyrokowałby, że musiała być wściekła. W istocie było jednak zupełnie inaczej. Katarzyna wiedziała, co jej mąż ma na myśli i dlaczego tak bardzo czeka na to, co – jak oboje mieli nadzieję – zostanie ogłoszone w czasie dzisiejszej urodzinowej kolacji u mamy. Co jednak, jeżeli Luiza zaskoczy wszystkich i podejmie inną decyzję niż ta, jakiej się spodziewali? Nikt nie wiedział lepiej od Katarzyny, jak bardzo nieprzewidywalna potrafi być Luiza. A