Świąteczne tajemnice. Группа авторов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Świąteczne tajemnice - Группа авторов страница 15
![Świąteczne tajemnice - Группа авторов Świąteczne tajemnice - Группа авторов](/cover_pre842943.jpg)
Henry zanotował te dane, rozmyślając o swojej siostrze, która nie odróżniała Bałtyku od Bałkanów – i prawdopodobnie również od Balearów – ale potrafiła wyrecytować z głowy specyfikację modelu pociągu dla dziecka.
– A Jennifer?
Wendy westchnęła.
– Statek Shirley Temple. I byłoby dobrze, gdybyś umiał jej wytłumaczyć, dlaczego widziała na ekranie Shirley Temple – zabraliśmy ją w ubiegłym tygodniu do kina – ale Shirley Temple nie widziała jej.
Henry, który w ciągu ostatnich dziesięciu dni poświęcił wiele czasu na próby wyjaśnienia jednemu z ministrów Rządu Jej Wysokości, jakie wyobrażenia na temat optymalnego rozwoju wydarzeń dla Francji może mieć Monsieur Pierre Laval, powiedział, że się postara.
– Kto jeszcze przyjedzie?
– Nasi starzy znajomi, Peter i Dora Watkinsowie. Pamiętasz ich?
– On jest kimś tam w banku, prawda?
– Prawie dyrektorem – odparła Wendy. – Będzie też George, wujek Toma.
– Mam nadzieję, że twój barometr to przeżyje – jęknął Henry. – W zeszłym roku ledwo uszedł z życiem. – George był w swoim czasie renomowanym producentem przyrządów naukowych. – George o mało nie zastukał go na śmierć.
Wendy powróciła do listy gości.
– Będzie też dwoje uchodźców.
– Dwoje uchodźców?
Henry zmarszczył brwi, chociaż w gabinecie Ministerstwa Spraw Zagranicznych siedział sam. Niektórych uchodźców traktowano tam bardzo nieufnie.
– Tak, proboszcz nas poprosił, żeby podczas tych świąt w każdym domu była para uchodźców z obozu przy Calleford Road. Pamiętasz naszego ojca Wallisa, Henry?
– Długie kazania.
– Czyli pamiętasz – skwitowała Wendy bez śladu ironii. – Załatwił wszystko za pośrednictwem jakiejś organizacji kościelnej. Musimy być dla nich bardzo życzliwi, bo wszystko stracili.
– Czyli dać im praktyczne prezenty – odparł Henry, bez trudu rozszyfrowując sens tego ostatniego zdania.
– Ciepłe skarpety, szaliki itd. – potwierdziła Wendy Witherington. – Dochodzą do tego ludzie, którzy będą na wieczerzy wigilijnej.
– Mianowicie?
– Lekarz i jego żona, nazywają się Friar. Doktorowa jest troszeczkę uciążliwa, ale on sam – dusza towarzystwa. Przyjdą też sąsiedzi z domu obok – nazywają się Steele. On kupił w zeszłym roku aptekę na rynku. Nie znamy ich zbyt dobrze – wydaje mi się, że przed ślubem ona była jego asystentką – ale uznałam, że powinnam ich zaprosić.
– Słusznie – poparł ją Henry. – To już wszyscy?
– Będzie jeszcze panna Hooper.
– Przysłała swoje pomiary?
– Wiem, do czego pijesz – odparła jego siostra niewzruszonym tonem. – Zawsze ją zapraszam. Poza tym udziela się w organizacjach kościelnych i może znać uchodźców.
– Co to za uchodźcy? – dociekał Henry, ale Wendy nie wiedziała.
Sam Henry nie miał pewności, jak powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie, nawet gdy poznał już tych ludzi, a jego szwagier nie potrafił mu w tej sprawie pomóc.
– Przykro mi, stary – powiedział mąż Wendy, kiedy zebrali się w Wigilię w salonie i czekali na przybycie reszty gości. – Wiem tylko tyle, że w zeszłym miesiącu przyjechali z Europy Środkowej, cały dobytek mając na sobie.
– Na tamten świat też by go nie zabrali – powiedział sentencjonalnie Gordon Friar, miejscowy lekarz.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, udało im się uciec w ostatniej chwili – powiedział Tom Witherington.
– Jak mądrze powiedział poeta – wtrącił Henry – „Jedyną pewną wolność daje odejście”.
– Gdyby mnie kto pytał – wtrącił wuj George, weteran wojny burskiej – to dobrze zrobili, że wyjechali, póki nic się nie działo.
– Takich rzeczy nie można zbyt długo odkładać – odrzekł z przekonaniem doktor Friar.
Zbyt długie odkładanie działań ratunkowych to koszmar każdego lekarza.
– Nie zazdroszczę im tego, przez co teraz przechodzą – stwierdził Tom. – Ten obóz jest dosyć okropny, zwłaszcza zimą.
Odczucie to natychmiast po wejściu do pokoju potwierdziła pani Godiesky. Z głębokim uznaniem spoglądała na płonący w kominku Witheringtonów ogień.
– Żymno, bardzo żymno – powiedziała, wygłodniałym wzrokiem wpatrując się w stertę drewna koło kominka. – Tak bardzo żymno…
Jej mąż mówił po angielsku nieco lepiej, aczkolwiek również w silnym akcentem.
– Gdybyśmy wtedy nie wyjechali – rozpostarł ekspresyjnie ramiona – kto wie, co by się z nami stało?
– W rzeczy samej – poparł go Henry, który miał zdecydowanie najlepsze ze wszystkich zgromadzonych rozeznanie w kwestii, co mogłoby się stać z państwem Godiesky, gdyby nie porzucili domowego ogniska. Doniesienia, które docierały do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, były bardzo, bardzo niepokojące.
– Z dnia na dzień zlikwidowali mój wydział na uniwersytecie – wyjaśnił profesor Hans Godiesky. – Bez żadnego ostrzeżenia.
– To było strrraszne – zawtórowała mu pani Godiesky, tak bardzo przybliżając dłonie do ognia, jakby inaczej nie była w stanie ich ogrzać.
– Który to był wydział, panie profesorze? – dociekał Henry takim tonem, jakby zadawał to pytanie wyłącznie z grzeczności.
– Chemia – odparł uchodźca i w tym właśnie momencie weszli państwo Watkinsowie, po czym zrobiono użytek z jemioły.
Po niedługiej chwili do zgromadzonych dołączyli sąsiedzi z domu obok, Robert i Lorraine Steele’owie, z którymi przywitano się trochę bardziej oficjalnie. Robert Steele był sporo starszy od żony, gustownie ubranej na czerwono i ciemnozielono, ale w spódnicy wyraźnie krótszej od spódnicy Wendy czy Dory, a zwłaszcza spódnicy Marjorie Friar, która najwidoczniej nie przywiązywała wagi do mody.
– Tak się cieszymy, że zdążyliście! – powiedziała Wendy, podczas gdy Tom zajął się nalewaniem wszystkim sherry. – Pewnie nikt nie kupował leków na ostatnią chwilę?
– Kupował – huknął Robert Steele – ale zatrudniłem młodego asystenta, który świetnie się spisuje.
Potem