Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 26

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

magazynów wciśniętych w kąt kamieniołomu.

      Słońce stało bezpośrednio nad nimi, widoczne doskonale w szerokiej przerwie pomiędzy końcem zabudowań Palo a granicą Ognistej Jamy. Michel osłaniał oczy, póki nie dotarli do drzwi budynku, gdzie mieściły się biura. Tam uchylił grzecznie kapelusza strażnikowi z pałką. Odchrząknął i wszedł w rolę.

      – Przyszliśmy w sprawie pracy – oznajmił w palo z północnym akcentem. Przyjął postawę pewnego siebie mieszczucha, ramiona miał rozluźnione, oczy na wpół przysłonięte powiekami, lecz czujne, mówił tonem uprzejmym, w którym słychać było jednak twarde nuty.

      Straż przy drzwiach pełniła młoda kobieta ze zniszczoną twarzą, usianą starymi bliznami.

      – Jak każdy. – Machnęła pałką. – Zatrudnią jedynie trzydziestu nowych, żeby wypełnić rozkazy Dynizyjczyków, więc powodzenia.

      – Nie – powiedział Michel. – Nie takiej pracy. Mam spotkanie z Dahrem.

      Wartowniczka uniosła brew.

      – Jasne. Wejdźcie do środka, na piętrze pierwsze drzwi po lewej.

      Michel ruchem głowy nakazał Ichtracii iść za sobą. Weszli do obszernego pomieszczenia rozbrzmiewającego brzękiem i zgrzytem narzędzi, którymi kamieniarze nadawali blokom granitu tysiące różnych kształtów, oraz krzykami brygadzistów organizujących grupy, które ciągały skończone produkty ku rzece. Żelaznymi schodami zamontowanymi przy ścianie Michel i Ichtracia wspięli się na górę, gdzie duże biura zwisały z potężnych belek nad warsztatem kamieniarskim, kołysząc się przy tym niebezpiecznie. Michel śmiało podszedł do pierwszych drzwi i załomotał w nie pięścią, po czym oparł się swobodnie o ścianę i począł przyglądać się pracy kamieniarzy poniżej.

      Na pierwszy rzut oka nic tu nie odbiegało od normy. Kamieniarze robili, co do nich należało pod czujnym okiem brygadzistów, wprawdzie na hali można było dostrzec kilku zbirów z pałkami, ale ci wydawali się bardziej zainteresowani obserwowaniem drzwi niż pilnowaniem jakiegokolwiek kodeksu pracy. Michel zauważył jednego Dynizyjczyka w morionie i napierśniku, który stał na baczność na wychodzącej z biur galeryjce.

      – Kto tam? – odezwał się jakiś głos w odpowiedzi na pukanie.

      – Jestem Tellurin – odparł Michel. – Mam spotkanie z Dahrem.

      Coś zaszurało, najpewniej odsuwane krzesło.

      – Myślałem, że będzie was dwoje. – Łysa głowa wychynęła zza drzwi. – A. No i jest was dwoje.

      – Tellurin i Avenya – przedstawił ich Michel. – Dostaliśmy polecenie, by tu przyjść i rozpytać o robotę.

      – Jesteście łapaczami złodziei z Brannon Bay? – Dahre obrzucił ich taksującym wzrokiem i zdawało się, że Ichtracia zrobiła na nim większe wrażenie niż Michel. W przebraniu czy nie, otaczała ją ta charakterystyczna aura osoby budzącej respekt.

      Na aprobujące kiwnięcie głowy Dahrego Michel odpowiedział wymuszonym uśmiechem.

      – To my.

      – Dobrze, dobrze. – Dahre wyszedł z biura, zamykając za sobą drzwi, i uścisnął dłonie obojgu. Sprawiał wrażenie jowialnego człowieka, z pewnością nie kogoś, komu Michel chciałby wbić nóż w plecy. Tym bardziej szkoda.

      – Chodźcie za mną, znajdziemy szefa.

      Gdy tylko Dahre się odwrócił, Michel wymienił z Ichtracią pospieszne spojrzenia. Nie planował spotkać się z Meln-Dunem. Z którymś z poruczników – owszem, ale nie z samym Meln-Dunem. Tamtemu musiało bardziej zależeć na pozbyciu się Mamy Palo, niż Michel przypuszczał. Dahre powiódł ich zygzakiem przez biura, wszedł na galeryjkę ciągnącą się wzdłuż ściany budynku, kierując się do pomieszczeń na jej końcu.

      – A co was sprowadza z Brannon Bay? – zagadywał przez ramię. – Większość ludzi wyjeżdża z Landfall, a nie przyjeżdża.

      – Brak pracy – odpowiedział Michel. – Miasto pełne jest uchodźców, spekulacje dotknęły każdą branżę.

      – Dla łapaczy złodziei powinno być roboty w bród.

      – Powinno. – Michel postarał się, by w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji. – Każdy chce kogoś znaleźć. Ale nikt nie chce za to płacić.

      – Ta, ta – zaśmiał się Dahre. – Tak to już jest. Wierzcie albo nie, ale Dynizyjczycy są dla nas dobrzy.

      Michel nie potrafił powiedzieć, czy Dahre miał na myśli Palo, czy ludzi Meln-Duna. Zapewne jednych i drugich.

      – Musieliśmy potroić wielkość kamieniołomu od czasu ich przybycia. Kamień potrzebny jest na tę wielką fortecę, którą budują na południu miasta. Mają tam obozy pracy i fabryki i płacą, czym się tylko zamarzy: bonami na racje, jadeitem, złotem, nawet adrańskimi krana. – Doszli do końca galerii i Dahre ustąpił im drogi, dając do zrozumienia, że powinni pójść przodem. – Dziwne, żeście do nas przyszli za pracą. Dynizyjczycy są przekonani, że miasto jest pełne szpiegów. Płacą dobre pieniądze każdemu, kto gotów jest wydać Kresjan związanych z Lindet.

      Michel chrząknął niezobowiązująco.

      – Pomyśleliśmy, że przyjedziemy do miasta i popracujemy dla kogoś, komu możemy zaufać, zanim zatrudnimy się u obcych.

      – Mądrze. – Dahre zapukał do drzwi biura. Odpowiedziało mu ostre szczeknięcie, minął więc Michela i Ichtracię i wszedł do środka, gestem wzywając ich za sobą.

      Michel ledwie zapanował nad sobą i nie zbladł w chwili, gdy drzwi się uchyliły. Biuro było przestronne, urządzone w stylu starego świata Dziewięciu, z przyćmionym światłem, puszystymi dywanami i meblami z ciemnego drewna i skóry. Ale wzrok Michela padł najpierw na siedzącą w kącie kobietę i czarne spiralne tatuaże wędrujące w górę jej karku. Nosiła skóry bagiennego smoka i nonszalancko czyściła paznokcie czubkiem kościanego noża, przewiesiwszy jedną nogę przez podłokietnik fotela.

      Kobieta-smok badawczym spojrzeniem obrzuciła Michela, potem Ichtracię i wróciła do swego zajęcia. Michelowi serce waliło jak szalone, modlił się, żeby Ichtracia w żaden sposób nie zareagowała na widok tej niespodziewanej strażniczki. Sam uniósł brew, jak mógłby zrobić to ktoś zaciekawiony, po czym popatrzył na mężczyznę siedzącego za niskim biurkiem z akacji.

      Meln-Dun – Palo po pięćdziesiątce – nosił garnitur uszyty na kresjańską modłę, z kościanymi guzikami i podniesionym kołnierzem. Siedział wyprostowany z gazetą uniesioną do twarzy, jak ktoś krótkowzroczny, kto wzdraga się nosić okulary. Dahre okrążył biurko i wyszeptał coś Meln-Dunowi do ucha. Szef kamieniołomu obrzucił Michela i Ichtracię takim samym taksującym spojrzeniem, jak wcześniej Dahre, a potem zwrócił się w stronę kobiety-smoka:

      – Możesz zostawić nas na moment? To sprawy lokalne.

      Kobieta-smok ani drgnęła.

      – Sprawy lokalne są sprawami Dynizu – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad noża.

      Meln-Dun zacisnął wargi.

Скачать книгу