Krew Imperium. Brian McClellan
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 30
– Skąd to macie? – zapytała z naciskiem.
– Od jednego z dragonów – wyjaśniła kobieta. – Odciął ją od twego munduru na chwilę przed tym, jak twoi przyjaciele z Adro się zjawili. Udawał martwego, by uniknąć kaźni, a potem uciekł. Natknął się na nasz obóz dwa dni temu.
– Dlaczego mi to oddajecie?
– To nasz zwyczaj – odpowiedziała Dynizyjka, dwoma palcami wskazując na sztyft w uchu, który obrzydliwie przypominał ludzki ząb – by zabierać trofea trupom. Ale nie zabieramy ich żywym. Generał Etepali wierzy, że powinnaś otrzymać tę rzecz z powrotem.
– Tak powiedział?
– Tak powiedziała – poprawił ją mężczyzna.
Vlora miała ochotę odesłać srebrną baryłkę wraz z głowami posłańców. Jednak natychmiast odrzuciła tę myśl. Cóż to byłaby za odpowiedź? Do czego miałaby prowadzić? Naprawdę takim człowiekiem teraz się stała?
– Spotkam się z waszą generał – warknęła. – W moim obozie. O ósmej.
– Dajesz słowo adrańskiego oficera, że będzie bezpieczna? – upewniła się Dynizyjka.
Davd spiął konia i w kilku susach znalazł się pierś w pierś z wierzchowcem posłańca.
– Nie ośmielaj się wątpić w uczciwość lady Krzemień – warknął.
Stara kobieta wydawała się niewzruszona.
– Twoja lady Krzemień zamordowała wielu dynizyjskich oficerów. Moja generał ma nadzieję zachować życie, przynajmniej dopóki nie zacznie się walka.
– Spocznij, Davd – rozkazała Vlora. Ostatnie, na co miała ochotę, to rozmowa z dynizyjskim oficerem. Nic z tego oczywiście nie przyjdzie. Dynizyjczycy nie oddadzą cennego kamienia bogów, a Vlora nie przestanie próbować im go odebrać. Ale jakiś okruch honoru przedostał się przez ohydę, która zamieszkała w piersi Krzemień. Sam Tamas przypiął jej do piersi tę baryłkę. Odzyskanie jej, nawet bez magii, którą reprezentowała przypinka, nie było rzeczą nieistotną.
– Daję słowo. Porozmawiamy. Ale gdy zacznie się bitwa… – Wzruszyła ramionami.
– Rozumiemy. – Posłańcy skłonili się, zawrócili i niespiesznie odjechali ku dynizyjskim fortyfikacjom.
Vlora wróciła do swego sztabu. Głęboko zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś pyta, co się wydarzyło, i zbyła to pytanie, jak i pozostałe, zniecierpliwionym gestem.
– Rozbić obóz – rozkazała. – Chcę, byśmy do rana mieli własne fortyfikacje. Upewnijcie się, że mamy zabezpieczony kontakt z naszą flotą. Niech ktoś sprawdzi, czy Olem nie wrócił. Aha, i ustawcie namiot dowództwa. Będę miała gościa.
11
ROZDZIAŁ
Musimy porozmawiać – oświadczył Styke.
Zwolnił, by znaleźć się za kolumną, gdzie Ka-poel wlokła się jakieś kilkanaście kroków za ostatnimi z Szalonych Lansjerów. Siedziała odchylona w siodle, pogwizdując bezdźwięcznie, obojętnie przyglądając się mijanym krajobrazom. Przestała gwizdać, gdy Ben się zbliżył, i otworzyła dłoń po swej lewej stronie – gest, jakim określała Celine.
– Nie – zaoponował Styke. – Tylko my dwoje. Chyba podłapałem dość tego języka znaków, żebyśmy mogli porozmawiać.
Wydęła wargi, przez co odniósł wrażenie, że doskonale wiedziała, o co mu chodziło. Przez ostatnie dwa dni pokonali całkiem spory dystans. Jak twierdził Orz, do stolicy zostało im mniej niż dwadzieścia mil. Wszyscy byli wypoczęci, ranni zdrowieli szybko i bez komplikacji i jak na razie nikt nie pytał, dlaczego grupa cudzoziemskich żołnierzy wędruje w towarzystwie człowieka-smoka i Kościanego Oka. Styke dziwiło bardzo, że wybieg im się udał, choć musiał przyznać, że był podparty solidną logiką.
Nikt nie podejmuje wysiłków, by przepytać ludzi mających pozycję i władzę. W Dynizie najwyraźniej zasada ta sprawdzała się w dwójnasób.
A skoro podróż mijała im tak spokojnie, był to najlepszy moment, by porozmawiać z Ka-poel na osobności i rozpracować, co też takiego działo się między nimi, obeznanymi z kwestiami magii. Styke pozwolił Amrecowi zwolnić tempo tak, żeby mógł jechać równo z Ka-poel.
– Używasz magii, by mnie chronić. – To nie było pytanie i Ka-poel nie odpowiedziała. – Wcześniej powiedziałaś mi, że tego nie robisz.
Jej dłonie zatrzepotały nagłą serią gestów, niemal zbyt wieloma, by mógł nadążyć.
– Zwolnij, zwolnij – powiedział.
Powtórzyła powoli.
A w które z tych dwóch twierdzeń wierzysz?
– Wierzę, że mnie ochraniasz.
Mówisz takim tonem, jakby to było coś złego.
– Mówię takim tonem, bo mnie okłamałaś.
To tylko białe kłamstwo między przyjaciółmi.
– Białe kłamstwo między przyjaciółmi jest wtedy, gdy ja mówię Markusowi, że krój kaftana nie sprawia, że wygląda jak wielki worek gówna. A nie, kiedy ty wbijasz szpony swojej magii krwi w moje ciało.
Żeby cię chronić. Z mocą wygestykulowała „chronić”, by podkreślić to słowo. Chronię przyjaciół. Ciebie, Taniela. Ludzi, którzy mogą być zagrożeni ze strony innego Kościanego Oka.
– I ilu tych ludzi wspierasz swoją magią? Ilu może otrząsnąć się z ran, walczyć mimo obezwładniającego bólu, reagować ze zdumiewającą siłą?
Ka-poel rzuciła mu spojrzenie spod przymrużonych powiek.
Tylko ty i Taniel.
– Jasne. To, co jest między tobą a Tanielem? Mam w dupie. Macie swoje własne układy. Rozumiem. Ale ty i ja…
Chodzi ci o to, że nie sypiam z tobą, jak z Tanielem? Nie sposób było nie zauważyć złośliwości w jej gestach.
– Nie bądź dzieckiem. Jestem zły, bo Taniel dał ci pozwolenie. Ja nie.
A dlaczego nie chcesz mojej ochrony?
Styke przez moment zastanowił się nad odpowiedzią.
– Bo jestem Szalony Ben Styke. Może jestem trochę pod urokiem własnej legendy i może to moja wina. Ale moja siła? Moja determinacja? Chcę, by to było moje. A nie pożyczone od jakiejś wiedźmy krwi. Rozumiesz w ogóle, co mam na myśli?
Przez moment Ka-poel sprawiała wrażenie wręcz nadąsanej. Odwróciła się od niego z gniewnym grymasem, trzeba