Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 31

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

niewiele. Sam jesteś bardzo silny.

      Styke uznał, że chyba teraz wreszcie go słucha. Targuje się. Głaszcze jego ego. Ubyło mu nieco ciężaru z piersi. Uświadomił sobie, że jednak obawiał się jej reakcji, mogła mu przecież oświadczyć, że teraz należy do niej. Ale to nie była rozmowa pani z niewolnikiem. Odetchnął głęboko.

      – Dobra, zacznijmy od początku. Jak to działa?

      To pewnego rodzaju więź między nami. Mogę pozwolić ci, byś posilił się siłą mojej magii, dając ci więcej, albo też cię odciąć, kiedy jej nie potrzebujesz. Gdy więź już powstanie, podtrzymywanie jej nie wymaga mojego wysiłku. Jednak dawanie ci zbyt wielkiej siły wyczerpuje mnie, bądź pewien.

      Wyjaśnienie było tak długie, że Styke kazał jej powtarzać niektóre gesty dwukrotnie, zanim wszystko zrozumiał.

      – To dlatego byłaś tak wyczerpana po Starlight? Bo dałaś mi tak wiele sił? Mam wrażenie, że dopiero teraz doszłaś do siebie.

      Ka-poel uśmiechnęła się krzywo.

      Nie. Wziąłeś ode mnie trochę energii w trakcie walki, ale większość przekazałam Tanielowi.

      – Zgaduję, że jej potrzebował?

      Nasza komunikacja nie jest doskonała, ale jak zrozumiałam, zmierzył się z dwiema brygadami Dynizyjczyków.

      Styke popijał akurat z manierki i na te słowa wypluł połowę.

      – Sam?!

      Nie jestem pewna. Ale z pewnością pobrał ode mnie dość siły, by to zrobić.

      – Naprawdę jest taki silny?

      My jesteśmy naprawdę tacy silni – poprawiła Ka-poel. Uświadomiła sobie chyba swoją arogancję, bo zdecydowała się na gest pokory. To niemal zabiło nas oboje. Żadne z nas nie zdoła tego powtórzyć. Wezwałam go, by do mnie dołączył, ale trochę to potrwa, zanim nas dogoni.

      Obecność Taniela niewątpliwie byłaby pomocna, przyznał w duchu Styke. Nawet jeśli miał tylko ułamek sił koniecznych, by walczyć z dwiema dynizyjskimi brygadami. Odepchnął tę myśl i skupił się na teraźniejszości.

      – Słuchaj, rozumiem, że twoim zdaniem to konieczne, ale moja siła… musi być moja.

      Jesteś pewien?

      – Jestem.

      Na twarzy Ka-poel odmalowały się sprzeczne emocje. Ben czuł, jak dziewczyna rozważa różne opcje, zastanawia się, czy powinna podjąć decyzję za niego, czy po prostu znów go okłamać. Wreszcie jej usta zacisnęły się w wąską linię, a ręce zatrzepotały.

      Nie będę cię już wspierać mocą, ale nie chcę, by inny Kościane Oko zdołał cię pochwycić.

      – Chcesz mnie pilnować?

      Nie zrobię tego bez twojego pozwolenia.

      Teraz się targowała. Styke mruknął, zastanawiając się, czy wciąż jest w coś wmanewrowywany. Jednak miała rację. Ka-Sedial był na drugim końcu świata, nie miał jak go dostać, ale mogą być i inni czarownicy w stolicy, tak samo zdolni, by przejąć kontrolę nad Benem. Jeśli już miał wybierać, to wolał magię Ka-poel niż kogoś obcego.

      – Zgoda. Ale tylko obserwuj. Nie jestem Tanielem. Nie jestem twoim czempionem. Tylko tymczasowo cię ochraniam.

      Ka-poel wychyliła się z siodła i poklepała Styke’a po policzku. Gest miał w sobie babuniową łagodność, lecz gdy tylko opuszki Ka-poel dotknęły jego skóry, Ben poczuł prąd, który od twarzy pomknął aż do palców u stóp. Szarpnął się w tył, ale to uczucie było tak przelotne, że równie dobrze mógł je sobie wyobrazić. Minęła chwila i Styke zacisnął powieki, bo nagle rozbolała go głowa. Spojrzał na swoje dłonie, rozprostował palce – reagowały na polecenia odrobinę wolniej niż wcześniej. Dokuczliwe bolączki, z których wcześniej nie zdawał sobie sprawy, teraz wybiły się na pierwszy plan, zaleczone rany po kulach, zasklepione magią dźgnięcia spod Starlight.

      Kolejne bolesne echa dobiegające z każdej części jego ciała były zarazem znienawidzone, jak i witane z radością. Uświadomił sobie, że spazmatycznie chwyta powietrze, oczy go pieką, a poczucie wolności wypełniło serce. Skinął głową Ka-poel, szczerząc się przy tym głupio.

      Ty tak lubisz? – zamachała, unosząc pytająco brew.

      – Tu nie chodzi o to, czy to lubię. Ja to znam. Rozpoznaję. To ciało znowu jest moje.

      Nigdy… – zaczęła, ale opuściła ręce i tylko wywróciła oczami.

      Ich rozmowa skończyła się, gdy grupa przed nimi skręciła z drogi w stronę zabudowań dużego zajazdu. Nie był to postój niespodziewany, a i miejsce niemal opuszczone, więc lansjerzy zsiedli z koni i poczęli poić je przy dużej fontannie. Styke zostawił Ka-poel, żeby zająć się odpowiednio Amrekiem i dopilnować, żeby Celine zaopiekowała się Margo jak należy.

      Kiedy Styke obserwował, jak Celine szczotkuje swoją klacz, od czasu do czasu sugerując poprawki, dołączyli doń Zac i Markus.

      – Gdzie nasz lokalny przewodnik? – zapytał Ben.

      – Zdobywa zapasy od właściciela tego miejsca – wyjaśnił Zac.

      Styke spojrzał na drogę i zobaczył, jak piętnastu mniej więcej żołnierzy wmaszerowało na obszerny dziedziniec zajazdu. Większość ledwie osiągnęła wiek poborowy. Ich moriony i napierśniki były niedopasowane, kilku młodzików miało poparzone słońcem twarze, co świadczyło o braku doświadczenia w całodziennym maszerowaniu.

      – Czy coś jest nie w porządku? – spytał, nie przestając obserwować żołnierzy.

      – Tylko jesteśmy ciekawi, czy w którymś momencie będziemy mogli przeprowadzić zwiad – odpowiedział szeptem za brata Zac. – Wiem, jak nie znosisz jechać na ślepo, a przez ostatnie kilka dni jechaliśmy w oparciu o słowo tego obcego. Jesteśmy jak cele na tarczy. Wszyscy razem i żadnych oczu z przodu czy z tyłu.

      – Masz rację, nie lubię – przyznał Styke. Mówił w palo, język różnił się od dynizyjskiego, ale jeśli ktoś by ich podsłuchał, mógł uznać, że to po prostu dziwny akcent. – Ale nasz przyjaciel jeszcze nas nie okłamał. A gdybym wysłał któregoś, do przodu czy do tyłu, bez znaczenia, to najpewniej ten zwiadowca zostałby zatrzymany i przepytany. Nie. Zostajemy z człowiekiem-smokiem. Wszyscy.

      Bracia pokiwali głowami, wyraźnie nieszczęśliwi.

      – Czy Szakal może porozmawiać ze swoimi duchami? Rozeznać się w okolicy? – spytał Markus na poły z wahaniem, a na poły z nadzieją.

      – Nie prosiłem go o to ostatnio. Nie miał szczęścia do duchów z naszą wiedźmą krwi. A skoro o tym mowa… – Rozejrzał się w poszukiwaniu Szakala. Jego wzrok zatrzymał się na dużej, okrągłej fontannie pośrodku dziedzińca, gdzie nowo przybyli dynizyjscy żołnierze zaczęli zaspokajać pragnienie i poić konie. Na Styke’a i resztę Kresjan praktycznie nie zwrócili uwagi, rzucili im jedynie kilka zaciekawionych spojrzeń, mundury piechoty morskiej najwyraźniej zaakceptowali bez zdziwienia. Tymczasem

Скачать книгу