Tajemnice walizki generała Sierowa. Iwan Sierow

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow страница 51

Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow

Скачать книгу

przez wasze czujki”.

      Poczułem się nieswojo. Musiałoby dojść do walki wręcz z Niemcami, której wynik byłby dla nas tragiczny – ośmiu przeciwko trzydziestu wrogom.

      Wysłałem pluton żołnierzy w pościg za Niemcami, ale przeciwnik już się wycofał. Co za historia! O włos od śmierci! Przedtem surowo nakazałem Tużłowowi, że jeżeli zostanę ciężko ranny, musi mnie zastrzelić najpierw, a potem siebie. „Wykonam, Iwanie Aleksandrowiczu!” – obiecał solennie. Jestem pewien, że tak by zrobił.

      Po upływie kilku dni kazałem przeczesać okolice lasu na zboczu, skąd o świcie zaatakowali nas Niemcy. Wysłałem kompanię żołnierzy pod dowództwem generała lejtnanta Sładkiewicza. Pod wieczór przyprowadzono rannego Niemca z batalionu, który nas zaatakował. Znaleźli politruka znającego niemiecki. Rozpocząłem przesłuchanie.

      Jeniec powiedział, że batalion wchodził w skład dywizji SS dowodzonej przez generała Lanza. Szkolenie przeszli w Niemczech, w górach Tyrolu131. Batalion składał się z 850 silnych fizycznie wyselekcjonowanych zbirów. Otrzymali zadanie „pochwycenia sztabu generała NKWD”, to znaczy mnie. Na przewodnika wzięli miejscowego Karaczajewca znającego wszystkie okoliczne ścieżki i najlepsze dojścia do sztabu. Właśnie on ich przyprowadził. Niestety, przyznał jeniec, nie spodziewali się, że generał NKWD będzie miał tyle wojska.

      Jak widać, moje przeczucie o grożącym niebezpieczeństwie i konieczności sprowadzenia za wszelką cenę pułku Arszawy nie było nadaremne. Gdyby nie to, pochwycono by mnie.

      Po wyjaśnieniu tych okoliczności zaproponowałem jeńcowi duży kawał suchara zmoczonego w wodzie i poczęstowałem go połową szklanki wina, z którego i tak nie korzystałem. Niemiec podziękował, odgryzł ze trzy malutkie kawałki suchara, popił małymi łykami wina i na tym poprzestał.

      Zdziwiłem się i zaproponowałem, by dokończył wszystko. Podziękował ponownie, lecz odmówił: „Cały tydzień nie jadłem, żołądek i przewód pokarmowy w tym czasie gwałtownie się skurczyły, dlatego należy je stopniowo rozszerzać, a nie od razu jeść dużo”. Podziwiałem siłę woli szeregowego żołnierza przeciwnika. Jak ich wymusztrowano!

      Po przesłuchaniu jeniec poprosił o opatrzenie mu rany. Zawołano pielęgniarkę. Niemiec zdjął bluzę i pokazał szarpaną ranę na plecach o wymiarach 15 na 5 centymetrów, w której roiło się robactwo. Po raz pierwszy widziałem coś takiego i powiedziałem do siostry, że przecież robaki mogą spowodować zakażenie krwi. Wyjaśniła mi rzeczowo, że ranny ma szczęście, ponieważ robactwo pożera ropne wydzieliny i w ten sposób oczyszcza ranę.

      Spytałem Niemca, czy czuł te robaki w ranie. Odrzekł, że tak. Siostra pałeczką zeskrobała robactwo, pomazała ranę jodyną i powiedziała, że teraz będzie się goiła.

      Muszę powiedzieć, że Niemiec wykazał charakter – przez tydzień czuć robactwo w ranie na plecach i go nie usuwać, do tego trzeba mieć silną wolę.

      Niemcom daliśmy łupnia pod koniec sierpnia i się uspokoili. Rano pojechaliśmy konno z Dobryninem i Tużłowem na inną przełęcz, Maruchską, spokojniejszą z punktu widzenia działań bojowych. Jazda konna w warunkach wysokogórskich na wysokościach ponad 3000 metrów nie jest taką prostą sprawą. Cały czas musisz mieć się na baczności, by nie runąć w przepaść.

      W jednym miejscu Tużłow się zagapił, poluzował cugle i kobyła popłynęła po stoku w dół. Jeździec zdążył zeskoczyć i przytomnie owinął lejce wokół drzewa, by ją zatrzymać. Na szczęście za coś się zaczepiła i legła na bok. Podbiegliśmy do niej, postawiliśmy na nogi. Ale jak ją wyprowadzić z urwiska z powrotem na ścieżkę, nie wiemy. Musieliśmy przejść z nią co najmniej kilometr, by po mniej stromym stoku wyprowadzić na ścieżynę.

      Wieczorem dotarliśmy do celu. Po tym, kiedy się przekonałem na Przełęczy Kłuchorskiej, w jak nieodpowiedzialny sposób dowództwo Frontu Zachodniego i 46. Armii potraktowało sprawę obrony kaukaskich przełęczy, byłem gotów do podobnych nieprzyjemnych niespodzianek i na Maruchskiej…

      Nikogo. Ani naszych, ani Niemców. Ze dwie godziny tłukliśmy się po górach i dolinach, aż trafiliśmy na żołnierzy leżących za niewielkimi nasypami. Okopy nie istniały.

      Wezwałem dowódcę kompanii. Wywiązał się następujący dialog: „Gdzie są nasze wojska i od kiedy tu jesteście?”. – „Mamy tu jeden batalion, Niemcy zachowują się spokojnie, na przełęcz się nie pchają. My też milczymy”. – „Długo tu stacjonujecie?”. – „Ponad tydzień”. – „Dlaczego nie przygotowaliście okopów?”. – „O tam – pokazuje na południowy stok – wykopaliśmy, ale potem Niemcy zaatakowali i je zajęli”.

      Ta sama lekkomyślność, co u Tiuleniewa i Siergackowa, poraziła też dowódcę kompanii. Wyraziliśmy z Dobryninem nasze oburzenie.

      Dotarłem w końcu do dowodzącego batalionem 810. pułku piechoty. Okazał się najwyższy rangą w okolicy. Pytam, gdzie są wojska. „Tam!” – wskazuje na południe.

      Ten sam obrazek, co na Przełęczy Kłuchorskiej. Obronę zorganizowano nie wzdłuż frontu przełęczy i z drugim rzutem wojsk, lecz porozrzucano oddziały w odległości 5–10 kilometrów w głębi Gruzji. Płakać się chce z powodu takich zdolności przywódczych dowódcy armii i dowódcy korpusu, Lesielidzego.

      Następnego dnia objechaliśmy i obeszliśmy wszystkie stanowiska, przekazaliśmy instrukcje zgodnie z rozporządzeniem Stawki, o którym obrońcy nie słyszeli. Rozkazałem zaminować najwęższe przejścia w górach. Nie miałem jednak pewności, do jakiego stopnia wzmocni to obronę Przełęczy Maruchskiej – z jej siodła otwierał się szeroki widok na wielkie przestrzenie dogodne dla manewrów oskrzydlających w razie poważnego ataku przeciwnika. W dodatku bataliony nie miały łączności z dowódcą pułku. Gorzkie łzy można lać przy takiej obronie.

      Swanowie, rdzenni mieszkańcy tego regionu, przepowiadali jednak obfite opady śniegu na przełęczach w końcu września i na początku października. Oznaczałoby to paraliż wszelkiego ruchu i Niemcy zeszliby z przełęczy. Na to głównie liczyłem, przyznam się, ponieważ wojska do obrony w praktyce nie miałem. Na szczęście Niemcy zachowywali się biernie.

      Jak się potem okazało, na początku września Niemcy przeszli do ataku, oddziały tejże dywizji „Edelweiss” zepchnęły nasze jednostki z zajmowanych pozycji i zajęły przełęcz. Trzy sowieckie bataliony usiłowały z kolei wypchnąć ich stamtąd, lecz bez powodzenia. Dopiero na początku stycznia 1943 roku po obfitych opadach śniegu w górach Niemcy wycofali się sami.

      Zakładałem, że kierowali swe główne wysiłki na Przełęcz Kłuchorską, by potem bezpośrednio zagrozić Suchumi.

      Po krótkim pobycie na Maruchskiej wróciłem na Przełęcz Kłuchorską. Mimo nadejścia września śnieg tu nie spadł. Niemcy nie wykazywali aktywności. To mi się wydało nienormalne. Poleciłem, by rankiem wysłano zwiad. Żołnierze wrócili i zameldowali, że zastali niemieckie okopy puste.

      Wycofali się! Wystraszyli się śniegu! Hura! Dobre i to. Po półgodzinie jechaliśmy już konno najpierw w kierunku niemieckich okopów, a potem na Przełęcz Kłuchorską. Okopy Niemcy zapaskudzili celowo. Wzdłuż ścieżyny poniewierały się trupy zastrzelonych włoskich mułów, którymi podwozili

Скачать книгу


<p>131</p>

Generał jednostek strzelców alpejskich Hubert Lanz (1896–1982) stał na czele 1. Górskiej Dywizji „Edelweiss” Wehrmachtu (a nie SS, jak pisze Sierow), skompletowanej w całości z mieszkańców górskich terenów południowych Niemiec, Bawarii i Austrii, w wieku powyżej 24 lat, sprawnych fizycznie, z doświadczeniem w walkach powyżej linii śniegowej. Za pomyślne dowodzenie działaniami wojennymi na Kaukazie generała Lanza nagrodzono Liśćmi Dębu do Krzyża Rycerskiego.