Radosny żebrak. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 18
– Jestem tutaj, cały i zdrowy, książę – powiedział Roger, wstając w niższym końcu bankietowego stołu.
– Nie wstawaj, proszę – powiedział uprzejmie książę. – Jestem niezmiernie rad, widząc, że wyszedłeś cało, ale jak u licha udało ci się tego dokonać? Dobrze się spisywałeś na lewym skrzydle, ale widziałem, jak cię spieszonego siekło dwóch Niemców.
– Szczerze mówiąc, sam dobrze nie wiem – odrzekł Roger – prócz tego, że moja zbroja jest najlepsza, jaką kiedykolwiek miałem.
– Weź ten puchar za to, czego dziś dokonałeś... Podaj mu go, paziu! Nie, nie tak; postaw go najpierw na jednej z tych czerwonych poduszeczek na stole. Teraz lepiej. Powodzenia, drogi hrabio, a kiedy dostaniemy się na twoją rodzinną wyspę, dopilnuję, by przywrócono ci twoje prawa.
– Gratuluję – mruknął pułkownik da Fabriano, siedzący naprzeciw Rogera z lewą ręką na temblaku.
Roger ukłonił się. Podniósł puchar księcia.
– Chwała i zwycięstwo naszemu wielkiemu dowódcy, hrabiemu Walterowi z Brienne, księciu Taranto – powiedział głośno. Wszyscy zaczęli klaskać, a książę również uprzejmie się ukłonił.
W kilka miesięcy później obóz księcia Taranto został zaatakowany bez ostrzeżenia w środku bezksiężycowej nocy.
Rogera w jego namiocie obudziła wrzawa zmieszanych głosów.
– Paź! – krzyknął. Ale chłopiec, którego mu przydzielili – jako rycerz bez ziemi nie miał giermka – nie odpowiedział, więc sam włożył zbroję, najlepiej jak potrafił w ciemności.
Zgiełk na zewnątrz rósł jak crescendo. Raz czy dwa usłyszał rozkazy wykrzykiwane po niemiecku. Opuścił przyłbicę i wszedł w zamęt, jakiego nigdy wcześniej nie widział.
Noc rozjaśniały setki pochodni, z których żadna nie pozostawała ani przez chwilę bez ruchu. Same niebiosa zdawały się brać w tym udział, z uciekającymi czerwonymi gwiazdami, ściganymi przez niewidzialną siłę. Przyszło mu do głowy, że to mógł być dzień sądu, ale pomyślał też posępnie, że w taki dzień rozkazy nie byłyby prawdopodobnie wykrzykiwane po niemiecku.
Szedł w stronę namiotu księcia. Drogą awansu dla młodego rycerza była walka na oczach dowódcy w polu. Poza tym wyglądało na to, że książę będzie potrzebował wszelkiej pomocy.
Ale gdy szedł, chłodny rozsądek podpowiadał mu, że znów będzie walczył za przegraną sprawę. To nie był tylko śmiały wypad. To nie był atak kilku setek mężczyzn, lecz armii realizującej określony plan. Wróg wiedział, co robi; zaatakowani walczyli o życie, chaotycznie, pojedynczo lub w małych grupkach. To była rzeź, masakra i prawdopodobnie koniec. Ale jego miejsce było przy księciu, a majaczący o sto parędziesiąt metrów dalej ciemny kształt był namiotem księcia. Co jeszcze mogę zrobić? – pomyślał z niepokojem.
Jakiś mężczyzna wybiegł z mroku, wołając po francusku:
– Uciekaj! Wszystko stracone!
– Nic nie jest stracone oprócz twej odwagi – odparł szorstko Roger i pospieszył dalej.
Teraz mógł zobaczyć walkę wokół wielkiego namiotu.
– Pochodnie! – ryknął jakiś głos po niemiecku. – Pochodnie, przeklęci durnie. Ucieknie nam w ciemnościach.
Błysnęło światło; drugie, trzecie i pojawiało ich się coraz więcej, jak ożywające gwiazdy, krwistoczerwone i zdradzieckie.
Roger zobaczył wielkiego mężczyznę w zbroi, muskularnego brodacza na równie olbrzymim koniu. Rozpoznał go od razu. To był Diepold z Acerry.
– Więcej światła, durne niedołęgi! – ryczał Diepold. – Podpalcie namioty, tamte, nie księcia! Jeśli ktoś spali ten, obedrę go żywcem ze skóry. Będę w nim dzisiaj spał. Dalej!
Roger poczuł wzbierającą w nim falę furii. To bydlę w ludzkiej skórze, z jego przeklętą pewnością siebie – będzie niebiańską rozkoszą przebić mu gardziel i uciszyć na zawsze ten tubalny głos. Rzucił się naprzód. Namioty wokół niego stawały w płomieniach. Widział teraz wyraźnie, ale miał świadomość, że lada moment wróg zobaczy również jego. Była nadzieja, że wezmą go za Niemca, ponieważ miał zbroję, ale do tego czasu wielu francuskich rycerzy też zdążyło je włożyć, a do tego większość Niemców była od niego znacznie wyższa i mocniej zbudowana.
Małe grupki ludzi rozbiegały się we wszystkich kierunkach. Zdawało się, że nie zdoła podejść bliżej. Olbrzym utrzymywał wielkiego rumaka przez cały czas w ruchu, co było podstawową zasadą dla dowódcy w polu. Gdyby pozostał dłużej w jednym miejscu, jakiś ukryty łucznik miałby dość czasu, by dobrze namierzyć cel.
W samym wejściu do namiotu księcia trwała nieustępliwa walka i był tam sam książę, ze swoją świtą, sztandarem i wszystkim.
Zwalista postać zagrodziła mu drogę.
– Ty też masz gardło – mruknął Roger, uderzając z jadowitą siłą. Mężczyzna zacharczał, padając, a Roger ruszył dalej w wir walki.
Włączały się do niej kolejne grupy Niemców; sztandar Taranto opadał, ale tylko przez chwilę, bo książę sam go podniósł i trzymał wysoko, krzycząc. Był to szlachetny gest, ale czynił go łatwym celem i już w następnej chwili krew popłynęła mu z prawego ramienia. Roger został otoczony przez kilku Niemców z pikami, tak jak kiedyś pod Ponte San Giovanni, tylko tym razem była noc, a przeciwnicy znacznie więksi od niego.
Gdy odpierał ataki, zobaczył osuwającego się obok księcia mężczyznę z kopią w piersi i rozpoznał pułkownika da Fabriano.
Zaślepiony furią Roger uderzył Niemca w głowę, odparował pchnięcie piką, potem drugie i trzecie, i dotarł do księcia w chwili, gdy ten upadł z piką wbitą głęboko w ramię.
Roger podniósł tarczę, by odeprzeć następne piki wymierzone w przyłbicę księcia. Zaraz zginę, pomyślał z dziwną obojętnością. Będzie to śmierć patentowanego głupca, który ocalił życie tchórza, a przybył za późno, by uratować bohatera. Uderzył olbrzymiego rycerza z czerwoną panterą na tarczy i zdążył zobaczyć, jak spada na niego ciężki miecz przeciwnika. Uniósł własną sponiewieraną tarczę o sekundę za późno.
Gdy odzyskał świadomość, leżał na polowym łóżku i pochylał się nad nim siwowłosy mężczyzna.
– No proszę – powiedział z nutą zadowolenia w głosie. – Wypij